Domek Konrada S. stojący na jednej z peryferyjnych ulic Bartoszyc niczym właściwie się nie wyróżniał. Ludzie szeptali jednak, iż ta skromność obejścia to tylko pozory. Pogłoski brały się stąd, że mężczyzna przez ładnych kilka lat mieszkał i pracował w Stanach Zjednoczonych.
- Dom, nic nadzwyczajnego, on też na kark niczego ładnego nie założy. Ale tylko spójrzcie na tę jego kochanicę! Co rusz w nowym ciuchu - mawiały o konkubinie pana S. Barbarze C., tamtejsze wszystkowiedzące i widzące kumoszki.
Plotki, ploteczki, a życie państwa C. i S. układało się spokojnie. Nikt ich właściwie, prócz syna pana S. nie odwiedzał. Zdziwił więc niepomiernie pana Konrada dzwonek u drzwi późnym wieczorem pewnego sierpniowego dnia. Leżał już w łóżku, niechętnie więc wstał, podszedł do drzwi wejściowych i zapytał rutynowo: "Kto tam?" Odpowiedział jakiś mężczyzna, który o coś pytał. Zapalił więc Konrad S. światło na zewnątrz i otworzył drzwi. Przed nim stał osobnik mówiący, iż przyjechał aż z Poznania i szuka Kowalskiego. Pan Konrad nikogo takiego nie znał. Obcy więc podziękował i poszedł. S. zaś udał się do sypialni.
Trochę jeszcze porozmawiał z Barbarą i gdy oboje zbierali się do snu nagle ujrzeli jak drzwi się otwierają, a do sypialni wpada dwóch zamaskowanych osobników. Jeden z nich przyskoczył do Konrada S., wepchnął mu do ust nóż i rozharatał policzek prawie do samego ucha, podobnym ruchem napastnik przeciął panu S. nos i drugi policzek. Potem wziął się za okładanie go pięściami. Drugi napastnik zaczął bić kobietę. Przy czym obydwaj krzyczeli do gospodarzy: "gdzie są pieniądze". Zmaltretowana kobieta zaczęła już tracić przytomność. Okładający ją pięściami napastnik przyskoczył więc do leżącego we krwi mężczyzny. Jego kompan tymczasem znów zamachnął się nożem i.. trafił swojego kumpla w udo. Przerażeni takim obrotem sprawy złodzieje zniknęli z domu tak szybko jak się w nim pojawili, zostawiając ciężko poturbowanych gospodarzy na pastwę losu.
Całe szczęście, że oprzytomniała Barbara C. zdołała zadzwonić na pogotowie. Przybyła na miejsce zdarzenia ekipa lekarska dawała niewiele szans na przeżycie Konradowi S. Jego przyjaciółka natomiast poza ogólnymi potłuczeniami nie miała poważniejszych obrażeń. Konrad S. mimo groźnych zapowiedzi lekarzy wracać zaczął także powoli do zdrowia. Mógł więc potwierdzić, podobnie jak wcześniej uczyniła to już Barbara C., że Roman K. – znany policji włamywacz, jest podobny do jednego z napastników. Momentalnie więc potencjalnego napastnika aresztowano. Poszukiwano także kompana Romana K., który brał z nim udział w bezowocnym napadzie.
Złodzieje nie domyślili się, że cały zapas walutowy Konrada S. (ponad 15 tysięcy dolarów) leżał w szafie stojącej w przedpokoju, na półce z roboczymi ubraniami, które Konrad S. wdziewał wychodząc do ogródka. Niestety po miesiącu mniej więcej Konrad S. odwołał swoje wcześniejsze zeznania o podobieństwie Romana K. do jednego z włamywaczy.
- Nie mogę krzywdzić człowieka nie będąc pewnym jego winy - powtarzał poszkodowany podczas przesłuchania.
Śledztwo utknęło w martwym punkcie. Kolejne przedstawiane osoby napadnięci zdecydowanie odrzucali jako sprawców napadu. Wydawało się więc, iż wszystko diabli wzięli, a cała sprawa pójdzie ad acta. Tymczasem którejś listopadowej nocy, w niedalekim Biskupcu patrol policyjny dostrzegł, że z małego sklepu wyskakują jacyś osobnicy. Pościg pieszych funkcjonariuszy okazał się bezskuteczny. Złodzieje odjechali szybko stającym nieopodal „Polonezem”. Nie na tyle jednak szybko, by policja nie zdążyła spisać numerów rejestracyjnych pojazdu.
Czynności śledcze pozwoliły ustalić, iż właścicielem samochodu jest mieszkaniec niedalekiego Reszla. Znany tam był z wesołego życia oraz braku stałej pracy. To właśnie krótka, ale pełna charakterystyka dwudziestodwuletniego Grzegorza K. Chłopak rychło przyznał się do próby kradzieży. Pomagać mieli mu w tym brat oraz jeszcze jeden kumpel. Pytani o cel włamania do sklepu wszyscy trzej solidarnie zeznawali, że zachciało im się nowych dżinsów. Tego rodzaju kradzieże są sprawami na tyle banalnymi, iż policja w pierwszej chwili chciała od razu oddać sprawę zainteresowanemu prokuratorowi rejonowemu oraz sądowi do rozpatrzenia. Tylko na wszelki wypadek policjanci zaczęli pytać młodzieńców o ich dotychczasowy tryb życia. Rutynowo nieomal zapytano co wiedzą o paru większych kradzieżach jakie miały miejsce ostatnio. Niespodziewanie przesłuchiwani zaczęli "pękać". Przyznali się do włamania w jednym z dużych wiejskich sklepów przemysłowych, skąd wynieśli sprzęt radiowy.
Nie gardzili też pomniejszymi łupami: jakaś torebka wyrwana kobiecie, jakiś akumulator wyniesiony z garażu czy wymontowany z samochodu. A złodziejska kariera trójki młodzianów, wedle ustaleń przesłuchujących, zaczęła się przed pięcioma laty, gdy Grzegorz K. upłynnił wraz z kolesiami dopiero co wyniesiony z jakiegoś biura... mały radiotelefon. Rutynowo zadano także pytanie każdemu z osobna, co wiedzą na temat Konrada S. I znów... kręcenie. Przyparci bardziej do muru przyznali się wreszcie do napadu. Ryszard K. (brat Grzegorza) oraz Stefan G. (trzeci uczestnik nieudanej eskapady po dżinsy) pilnowali całej roboty. A wykonywali ją Grzegorz K. wraz z Adamem M. - karany już za napad, kolega całej trójki. Ten ostatni, aktualnie pracownik Huty "Katowice", udając przyjezdnego z Poznania sprawdzał, czy Konrad S. jest w domu. Do domu Konrada S. włamywacze zaś dostali się przez wypchnięte okienko piwnicy. Adam M. po sprowadzeniu go na przesłuchanie, wszystkiemu jednak zaprzeczał.
- Tego dnia byłem w pracy na nocnej zmianie - stwierdził. Listy obecności to potwierdzały.
Dopiero po bliższych oględzinach okazało się, że karty pracy Adama M. są sfałszowane. Teraz dopiero rzekomo spokojny obywatel i hutnik przyznał się do zarzucanych mu czynów. Na pytanie, dlaczego tak brutalnie obchodzili się z bezbronnym w końcu Konradem S., Adam M. odpowiedział: -To tylko na wszelki wypadek. Poradziłem chłopakom, że warto staruszka postraszyć, to szybciej pokaże, gdzie leżą dolary.
Udowodnione rabunki są bodaj jednymi z największych w całym ostatnim 20-leciu w obecnym województwie warmińsko – mazurskim. Udokumentowany łup bandytów to ponad 200 tysięcy złotych. A jest to tylko nie więcej jak 15 proc. tego o co podejrzewa młodych włamywaczy policja. Zaś w jednym z przechwyconych przez policję grypsów, Grzegorz K, napisał do Adama M.: " Nie przyznawaj się do niczego więcej. Jak kiedyś wyjdziem z pudła, to będziem jeszcze żyli jak lordy".
Krzysztof Szczepanik
Komentarze (0)
Dodaj swój komentarz