Data dodania: 2006-09-15 00:00
Mają najwyższe bezrobocie w Polsce i pełno pracy
Od zaraz mogłam zostać nauczycielką. Od wtorku fryzjerką, sprzedawczynią w sklepie zoologicznym i kucharką w barze Geniusz. Od środy chciał mnie sklep spożywczy i myjnia samochodowa, od piątku kapela objazdowa Sami Swoi. Burmistrz dawał pracę dopiero za tydzień, ale za to w urzędzie.
W braniewskim pośredniaku zażądałam niemożliwego. - Wiem, że jest już 4 września i właśnie zaczynają się w szkołach lekcje, ale może jest w okolicy praca dla polonistki? - spytałam już w progu. Był pochmurny poniedziałek, krople z mokrej parasolki kapały na podłogę, z chustki, którą owinęłam się od wiatru, wystawał mi tylko czubek nosa.
Myślałam, że urzędniczka wyrzuci mnie za drzwi, bo przecież wakaty w szkołach obsadzane są latem, a polonistek od lat jest w Polsce za dużo. Ale urzędniczka wcale się nie zdziwiła, tylko podsunęła mi krzesło, a z szuflady biurka wyciągnęła mapę powiatu braniewskiego. - O tu, wieś Lechowo pod Pieniężnem - rozłożyła mi plan przed nosem.- Trochę daleko, ale tu jest numer telefonu do dyrektora - wsunęła mi do ręki kartkę.
Zadzwoniłam. Mogłam zacząć od zaraz. Za szesnaście godzin lekcyjnych dyrektor dawał na rękę 700-800 zł. - Niech pani przyjeżdża, dogadamy się. Poprzednia polonistka właśnie rodzi, a dzieci w szkole nie ma komu uczyć - namawiał.
Prosto z pośredniaka poszłam do urzędu miasta. Udając dziewczynę, która przeprowadza się za pracą do Braniewa, chciałam zapisać się na wizytę do burmistrza. - Burmistrz właśnie rozmawia z radnymi, ale jak pani chce, to już może wejść do Jerzego Maziarza, jego zastępcy - zaproponowała sekretarka. Weszłam. Wiceburmistrz przeglądał gazetę.
- Mam wyższe humanistyczne wykształcenie, trochę umiem pisać, może jest jakaś praca w ratuszu? - nie kryłam celu wizyty.
- Rosyjski pani zna? - spytał Maziarz, odkładając gazetę.
- Znam.
- Jakiś zachodni język? Wszystko jedno jaki.
- Angielski.
- Za tydzień ogłaszamy konkurs na urzędnika do promocji miasta. Proszę złożyć papiery. Jeszcze nie wiem jakie, więc dam pani wizytówkę z numerem służbowej komórki. Proszę zadzwonić pod koniec tygodnia.
Gdy wyszłam z urzędu, dochodziło południe. Jeszcze tego samego dnia Eugeniusz Palenceusz, właściciel baru Geniusz, obiecał, że zadzwoni, gdy będzie potrzebował pomocy w kuchni ("lada dzień, moja droga, lada dzień"), a szefowa zakładu fryzjerskiego przy ul. Kościuszki zgodziła się przyjąć mnie na staż.
We wtorek znalazłam posadę w następnym zakładzie fryzjerskim, sklepie zoologicznym, a w budce z zapiekankami potrzebowali kogoś do rozwożenia jedzenia na zamówienie. Gdy weszłam do sklepu spożywczego na obrzeżach miasteczka, dochodziła już czternasta. - Wiatr dziś głowy urywa, a pani pracy szuka? Nieźle musisz być, kobieto, zdesperowana... - użaliła się nade mną pulchna kierowniczka. - To co? Jutro pani zacznie?
Dawała 800 zł na rękę, pracować miałam osiem godzin dziennie, co druga niedziela wolna.
W środę rano znalazłam pracę w myjni samochodowej. Szefowa płaciła 3 zł na godzinę, ale przekonałam ją, żeby dała mi złotówkę więcej. Miałam pracować od godz. 8 do 17, mogłam zacząć od razu.
W piątek na braniewskim rynku Jerzy Walak, kierownik elbląskiej kapeli objazdowej Sami Swoi, dawał mi 500 zł na rękę za sprzedawanie kaset jego zespołu. - Tylko życie cygańskie, jeździmy po całym kraju. Ale zapewniam ci wikt i dach nad głową w podróży - namawiał. Dawał też służbową czapkę w kratkę.
Gdybym była mężczyzną, zwłaszcza mającym pojęcie o budowlance, ofert pracy miałabym znacznie więcej.
Wolą przemycać, niż wstawać do pracy
Braniewo to miasteczko, jakich w Polsce tysiące: dwie główne ulice, zapuszczony dworzec, mnóstwo szmateksów, w centrum zabytkowy kościół. Od lat panuje tu najwyższe bezrobocie w Polsce: pod koniec lipca pracy nie miało 37,7 proc. mieszkańców powiatu. To ponad dwa razy więcej, niż wynosi średnia krajowa.
Dlaczego tu tylu bezrobotnych? - Za dawnego ustroju mieliśmy w okolicy dużo PGR-ów, większość bezrobotnych to ich dawni pracownicy - tłumaczy Jerzy Welke, dyrektor braniewskiego urzędu pracy. - Poza tym w latach '90 padło kilka dużych zakładów, m.in. firma budowlana i garbarnia. Pracowało w nich po kilkaset osób. Na miejsce tych zlikwidowanych firm nie powstał żaden tak duży zakład.
Są też inne powody wysokiej stopy bezrobocia w miasteczku. Dyrektor pośredniaka nazywa je mentalnymi. - Nie ma co kryć: tutaj ludzie nie garną się do pracy - mówi Welke. - Wolą całe dnie przesiadywać w domu i utrzymywać się z zapomogi albo jeździć na granicę. O tym, że nie zarobią tak na swoją emeryturę, w ogóle nie myślą. I nie ma sposobu, by im to uświadomić. Wiedzą swoje i już.
Z Braniewa do przejścia z obwodem kaliningradzkim w Gronowie jest tylko dziesięć kilometrów. Wprawny przemytnik tam i z powrotem obróci w kilka godzin. Na sprzedaży rosyjskiego paliwa i papierosów zarabia się sto złotych dziennie. - Mrówki wolą kilka razy w tygodniu pojechać na przemyt, niż codziennie wstawać do pracy i zasuwać po osiem godzin - przyznaje wiceburmistrz Maziarz. - W Braniewie tysiąc złotych to dobra pensja, więc zysk z przemytu jest nieporównywalnie wyższy niż legalne zarobki.
Z przemytu żyją starzy i młodzi. Większość z nich oficjalnie jest bezrobotna.
SMS: zwalniam się!
Pracy w Braniewie szukałam z ogłoszeń: dzwoniłam pod numery podane w lokalnych gazetach, czytałam kartki przyklejone na witryny. Większość potencjalnych pracodawców była szczerze zmartwiona, gdy w końcu przyznawałam się, że tak naprawdę nie szukam pracy, tylko sprawdzam, jak wygląda w miasteczku sytuacja bezrobotnych.
- Bezrobotnych? Chyba leniów! - obruszyła się jedna z rozmówczyń. - Przecież nasi bezrobotni tak szukają pracy, żeby jej nie znaleźć! I zaczęła sypać przykładami. Kilka miesięcy temu przyszła do jej baru kobieta pod pięćdziesiątkę. Płakała, darła włosy z głowy i pokazywała nieopłacony rachunek za prąd. "Odetną mi światło, jak dzieci będą się uczyć? A mam czworo!" - rozpaczała. Więc od razu dostała fartuch, miotłę i zabrała się do porządków. Przychodziła do pracy przez dwa dni, trzeciego poprosiła o wypłatę z góry. Dostała pieniądze i wróciła dopiero po dwóch miesiącach.
Albo taka historia: matka trójki dzieci błaga o zatrudnienie "tylko na tyle, żeby uzyskać prawo do zasiłku dla bezrobotnych". Przez dwa tygodnie szefowa perswadowała jej, że dla własnego dobra powinna pracować cały czas, bo pensja jest wyższa niż zasiłek, a poza tym pracując, zarabia na emeryturę. - Wydawało mi się, że ją przekonałam. Ale gdy przepracowała tyle, ile potrzebowała, wysłała mi SMS, że się zwalnia! Od tej pory, jak mi ktoś mówi, że chce pracować "choć kilka miesięcy", od razu go gonię!
Nie mogłam uwierzyć w te historie, opowiedziałam je dyrektorowi pośredniaka.
Dyrektor chwilę pomilczał, położył dłonie na blacie biurka i patrząc mi w oczy, wycedził: "Wcale mnie to nie dziwi". A potem opowiedział, jak wyglądała giełda pracy dla budowlańców zorganizowana w połowie sierpnia przez jego urząd. Zaproszenia na spotkanie z szefami trzech dużych firm budowlanych rozesłano do pięćdziesięciu mężczyzn. Na rozmowy stawiło się czterdziestu. - I zamiast się cieszyć, że robota sama do nich przychodzi, to kombinowali. Jeden mówił, że chory, drugi - że dzieci nie ma z kim zostawić, trzeci - że on się do budowy domów nie nadaje, bo ma lęk wysokości - opowiada Welke.
Z czterdziestu budowlańców, którzy przyszli na spotkanie, oferty pracy przyjęło trzynastu. - Ale to nie znaczy, że oni do tej pracy przyszli - uściśla dyrektor. - W jednej firmie miało pracować siedmiu chłopa, a w wyznaczony dzień stawiło się dwóch.
Bezrobotni budowlańcy tak zdenerwowali dyrektora pośredniaka, że właśnie wzywa ich do siebie na dywanik. Jak się któryś solidnie nie wytłumaczy, jest skreślany z listy bezrobotnych.
Sprzątaczka nie chce się pobrudzić
W Braniewie mieszkałam w pensjonacie, w którym były kłębki kurzu w każdym kącie. Gdy przyjechałam w poniedziałek, kuchenka gazowa w ogólnodostępnej kuchni pochlapana była sosem, gdy wyjeżdżałam w piątek, te same plamy nadal otaczały palnik. Kuchenny kosz na śmieci nie był wcale opróżniany, choć odpadki się z niego wysypywały. Nie mogłam się temu nadziwić, bo codziennie po pensjonacie krzątała się sprzątaczka.
O swoich rozterkach w luźnej rozmowie opowiedziałam sympatycznej restauratorce. - Czemu się pani dziwi? - nie mogła zrozumieć. - Jak się pracownikowi palcem nie pokaże, to sam nic nie zrobi. A nawet jak się pokaże, to czasem będzie za mało. Dowód? Kilka dni temu kazałam kelnerowi przyjść do pracy w białej koszuli. "Będzie u nas oficjalny bankiet" - tłumaczyłam mu pół dnia. Rano chłopak przyszedł w koszuli w czerwono-grafitowe ciapki. Założył ją nie dlatego, że nie miał innej, ale dlatego, że odebrał moje polecenie jako fanaberię. Kazałam mu założyć koszulę męża. Więc pani się dziwi, że sprzątaczka z pensjonatu nie chce się pobrudzić? Do mnie przychodzą na praktyki dziewczyny z technikum gastronomicznego, które nawet cebuli nie są w stanie obrać. Dlaczego? Bo na paznokciach mają kilkucentymetrowe tipsy i one są dla nich ważniejsze niż praktyczna nauka zawodu!
Krzesło w warzywniaku
Bożena i Zdzisław Antkowiakowie, sympatyczna para po czterdziestce, prowadzą w centrum Braniewa sklep zoologiczny. Oprócz małych zwierząt i rybek sprzedają karmy, zabawki, akcesoria do pielęgnacji. Dziewczyna, która pracuje u nich od kilku lat, z powodu ciąży właśnie idzie na długie zwolnienie i Antkowiakowie szukają zastępstwa. Powiadomili urząd pracy i wywiesili ogłoszenie w witrynie. - Już mam tego dość - przyznała się szefowa. - Większość ludzi, którzy przychodzą rzekomo zainteresowani pracą, tylko marnuje nam czas! Zwłaszcza ci, których wysłał urząd pracy. Wchodzą, rozglądają się po sklepie, chwilę rozmawiają i już więcej się nie pojawiają...
U Antkowiaków w sklepie łącznie z premią za dobre utargi można zarobić tysiąc złotych. Trzeba pracować w soboty, ale za to w niedziele i święta właściciele sklepu biorą na siebie sprzątanie klatek i karmienie zwierząt.
Sprzedawców nie mogą też znaleźć właściciele sklepów spożywczych. - Ciężko kogoś znaleźć, bo w naszej branży trzeba się napracować; nadźwigać, nawystawiać, nabiegać po sklepie - opowiadała mi kierowniczka, która się dziwiła, że w brzydką pogodę szukam pracy. - Panie wolą posadę w meblowym czy odzieżowym. Tam całe dnie można stać z założonymi rękoma albo rozwiązywać krzyżówki, bo klientów jak na lekarstwo.
Walczą o młode pokolenia
W Braniewie do pracy nie garną się nie tylko dawni pracownicy PGR-ów, ale też ich dzieci (najwięcej miejscowych bezrobotnych ma od 24 do 40 lat). - Chociaż ogłoszenia o spotkaniach klubu pracy, na których uczymy m.in. redagowania podań o pracę i CV, piszemy na jaskrawych kartonach, nikt na nie nie przychodzi - przyznaje dyrektor pośredniaka. - Gdy zapraszamy młodych do udziału w bezpłatnych kursach, słyszymy, że "to się nie opłaca, a w ogóle to po co ten urząd istnieje?".
Gdy wyszłam z gabinetu dyrektora, przed pokojem, w którym rejestrują bezrobotnych, zaczepiła mnie młoda, ładna dziewczyna. Nie umiała wypełnić prostego formularza. Pomagałam jej, a ona opowiadała: - Rok temu skończyłam gimnazjum, teraz zapisałam się do liceum dla dorosłych. Pochodzę tam tylko ze dwa miesiące, żeby się nauczyć angielskiego, bo moja siostra za kilka dni jedzie do Anglii i mnie ściągnie.
- W dwa miesiące chcesz się nauczyć języka? - nie dowierzałam.
- Bystra jestem - obruszyła się dziewczyna.
Nikt nie wie, ilu mieszkańców Braniewa wyjechało na Zachód. Wszyscy mówią, że dużo.
Szukamy ziemi obiecanej
BRANIEWO
Mieszkańców: 18 300. Stopa bezrobocia: 37,7 proc. Metr kwadratowy mieszkania kosztuje: 1,2-2 tys. zł.
W miasteczku są cztery szkoły podstawowe, dwa gimnazja, trzy szkoły zasadnicze zawodowe, trzy licea ogólnokształcące, siedem techników i liceów zawodowych oraz szkoła policealna. W miasteczku nie ma basenu, kino działa kilka razy w tygodniu, są trzy pizzerie. Największymi pracodawcami (zatrudniają ponad sto osób) są: miejscowy browar, szpital, firma produkująca okna i firma spedycyjna.
Komentarze (0)
Dodaj swój komentarz