Potem związał się z Trójmiastem, ale o Olsztynie nigdy nie zapomniał. Bywa tu zresztą dość często, odwiedzając mamę. Grał w swojej bogatej karierze (prócz Stomilu, Warmii i Arki) także w Lechu Poznań, francuskim Saint-Étienne, greckiej Larisie. Następnie wrócił na jakiś czas do Polski do drużyny Lechii Gdańsk, by potem znów wyjechać zagranicę do Turcji, do Adanasporu. Tam zakończył karierę pod koniec lat osiemdziesiątych.
W reprezentacji zadebiutował w 1976 roku. Na mistrzostwach świata w 1978 roku był rezerwowym. Występował natomiast na mistrzostwach świata w Hiszpanii w 1982 roku. W sumie w kadrze rozegrał 19 meczów i strzelił 5 bramek. Zdobył Puchar Polski z Arką Gdynia i mistrzostwo kraju z Lechem Poznań.
O tym, że Janusz Kupcewicz jest piłkarzem wielkich nadziei działacze olsztyńskiej Warmii wiedzieli już w 1967 roku. Wtedy to dwunastoletni futbolista, trenując od dwóch lat, stał się bohaterem pierwszej w swoim życiu afery... "kaperowniczej".
- W Warmii trenowałem pod okiem, nieżyjącego już, ojca. Gdy otrzymał on propozycję przejścia do nowej wtedy potęgi - OKS OZOS, potem przemianowanego na „Stomil”, chciałem trenować wraz z nim. Nie spodobało, się to działaczom Warmii, a ponieważ kluby nie mogły się dogadać (Warmia żądała jakichś, jak na owe czasy, olbrzymich sum, w Stomilu zaś stwierdzili, że nie będą płacić za dwunastoletniego chłopaka), musiałem powiesić buty na kołku - powiedział nam Janusz Kupcewicz.
Młodemu kandydatowi na następcę Lubańskiego (tak go wtedy wielu już określało) pozostały więc tylko treningi: - Po dziesięciu miesiącach działacze OZPN okazali łaskawość, skracając moją roczną karencję. Mogłem już zagrać w pierwszej drużynie trampkarzy zespołu fabryki opon. Ja jednak zazdrościłem wtedy, starszemu o trzy lata, bratu jego występów w drużynie juniorów... Warmii, a przede wszystkim przynależności do kadry Polski juniorów.
Zazdrość ta długo nie trwała. Już w 1972 roku, niespełna siedemnastoletni Janusz zadebiutował w reprezentacji Polski juniorów i na stałe wszedł do pierwszej jedenastki trzecioligowego OKS OZOS.
- W kadrze znalazłem się przed hiszpańskimi finałami turnieju UEFA juniorów, ale zadebiutowałem dopiero no mistrzostwach. Trener Marian Szczechowicz budował wtedy nową drużynę. Oprócz mnie, grali w niej miedzy innymi: Stanisław Terlecki, Zdzisław Rozborski (późniejsza opoka Widzewa), Henryk Miłoszewicz (później między innymi gracz Legii i Lecha Poznań). W bramce stał Eugeniusz Cebrat (wieloletni bramkarz Górnika Zabrze), a jednym z rezerwowych był... Zbigniew Boniek - wspomina.
Janusz Kupcewicz w reprezentacyjnej drużynie juniorów wystąpił trzydzieści razy: - Na stałe grałem w Olsztynie. Czułem jednak, że niebawem nastąpi pożegnanie. Podobnie myśleli chyba również dziennikarze. Jeden z nich napisał nawet przy moim nazwisku - zamiast przynależności klubowej - „niestowarzyszony". Była to nieprawda, choć mająca swoje źródło. Oto bowiem Olsztyński Klub Sportowy - Olsztyńskich Zakładów Opon Samochodowych zmienił nazwę na Stomil. Każdy z piłkarzy dostał więc nową deklarację do wypełnienia. A że ja akurat byłem wtedy na obozie kadry, sprawa trochę się przeciągnęła. Stąd ten „niestowarzyszony". Inna sprawa, że u rodziców, gdzie mieszkałem, drzwi dosłownie się nie zamykały. Gościliśmy przedstawicieli wszystkich klubów I-ligowych. Wyjechałem nawet na kilkudniowy rekonesans do Zabrza. Szybko jednak pojąłem, że w Górniku nie pogram. Drużyna była mocna i dla debiutanta nie było w niej miejsca. Ponadto nie odpowiadał mi śląski klimat. Wróciłem więc do Olsztyna. Po paru dniach przeczytałem w gazetach, że Kupcewicz zażądał w Zabrzu willi i czegoś tam jeszcze na dokładkę. Wszystkiemu podobno miał być winien mój ojciec. „Handlarz własnymi dziećmi" - tak go określono. Tymczasem on, jak na „dobrego handlarza" przystało, poradził mi przejście do beniaminka ekstraklasy, gdyńskiej Arki
- Będziesz tam przynajmniej grał, a nie siedział na ławie - powiedział.
Na przejściu tym Janusz stracił trzydzieści tysięcy złotych w stosunku do tego, co proponował Górnik. A wtedy, w 1974 roku, była to kwota niemała - średnia zarobków wynosiła nie więcej jak 3 tysiące złotych. W zamian już w sierpniu mógł zadebiutować w pierwszej lidze. Po niezłym starcie Arce i Kupcewiczowi szło jakby gorzej. Drużyna wlokła się w ogonie tabeli, a piłkarz przesiadywał na ławce rezerwowych: - Czułem się wtedy wielkim piłkarzem. Tym bardziej w takim zespole jak Arka. Tymczasem starzy wyjadacze niezbyt kwapili się do noszenia siatek na treningi. Protestowałem bez sensu, bo w końcu ktoś sprzęt musiał nosić, a zgodnie z tradycją, zawsze robili to najmłodsi. Skończyło się na tym, że po pierwszej kontuzji już do drużyny nie wszedłem, całą wiosnę 1975 roku przesiadując na ławie.
Pewnej czerwcowej niedzieli 1975 roku, pięć zespołów zagrożonych spadkiem z pierwszej ligi, wygrało swoje mecze. Warszawska Gwardia pokonała nowo kreowanego mistrza Polski - Ruch Chorzów, i to na jego boisku, aż 4:1. Nic to jednak warszawiakom nie dało, podobnie jak Arce zwycięstwo nad Polonią Bytom. Po spadku, gdyńska drużyna była rozbita psychicznie. Na domiar złego, do łódzkiego Widzewa odszedł dobry duch zespołu, bramkarz Stanisław Burzyński.
Trójmiasto stawiało wtedy na Lechię. Do „Zielonych" trafił inny zawodnik Arki, Mirosław Tłokiński – później wieloletni gracz wielkiego Widzewa. Zanosiło się także na odejście Kupcewicza. Tym razem sieci zarzucała warszawska Legia. Kością niezgody pozostały studia. Klub ani myślał o jakimś tam AWF-ie, o którym marzył Kupcewicz. Legia proponowała w zamian zielony, wojskowy mundur. Na to znów nie chciał przystać piłkarz. W końcu Janusz Kupcewicz wstąpił na AWF w Gdańsku. Mógł więc nadal grać w Arce.
Tymczasem ruszył drugoligowy sezon 1975/76.
- Wystartowaliśmy fatalnie. Lechia zaś wspaniale. Jedyną pociechą dla mnie było to, że grałem. Wiosną nie dość że wyprzedziliśmy Lechię, to jeszcze zadebiutowałem w reprezentacji. Wszedłem na ostatnie piętnaście minut meczu z Argentyną. Miałem dosłownie watę w nogach. Obok mnie grali wielcy - Deyna, Szarmach... Na obozie przygotowawczym byli mili, choć podkreślali swoją wartość.
Janusz Kupcewicz zadebiutował tuż przed igrzyskami w Montrealu. Nie błysnął. Legendarny trener, Kazimierz Górski jeszcze raz zaufał rutyniarzom, którzy potem z Kanady przywieźli srebrny medal. Zdecydowanie lepiej wiodło się „Kupcowi” (to jego ówczesny boiskowy pseudonim) w lidze. Publiczność w Gdyni znów śpiewała: „tralala Arka w pierwszej lidze gra". Drużyna wywalczyła awans, Kupcewicz dostał mieszkanie.
- Dopiero wtedy otrzymałem klucze do M-3. Mieszkam w nim do tej pory. Przydział mieszkania jeszcze bardziej wiązał mnie z Arką. Nie myślałem już o przeprowadzce.
Do drużyny zaczęli przychodzić nowi piłkarze: Jerzy Zawiślan - wspaniały strzelec, wychowanek krakowskiej Wisły, który do Arki trafił z Jagiellonii Białystok, reprezentacyjny obrońca Czesław Boguszewicz z Pogoni Szczecin, a przede wszystkim 1'enfant terrible ekipy Kazimierza Górskiego - Adam Musiał. Przejście tego ostatniego spowodowało szczególnie wiele dyskusji. Prasa zastanawiała się, czy trójmiejskie lokale z wyszynkiem będą odpowiadały niesfornemu Adasiowi, czy gdańska giełda samochodowa zaspokoi, jego namiętność do szybkich wozów.
- Adam okazał się bardzo przydatny. Grał tak dobrze, że niektórzy zaczęli przebąkiwać o konieczności jego powrotu do reprezentacji. Jak sam powtarzał, najbardziej przeżył mecz Arki, w którym nie wystąpił. Było to spotkanie w pierwszej rundzie Pucharu Zdobywców Pucharów z bułgarskim Beroe Stara Zagora. Adam nie mógł w nim zagrać z powodu „kozackiego załatwienia" jednego z Belgów podczas wcześniejszego, pucharowego meczu Wisły Kraków z FC Brugge.
W rewanżu w Starej Zagorze Adam już zagrał. Na niewiele to się jednak zdało. Podobnie jak niezła gra Janusza Kupcewicza i ambitna postawa reszty. Arka u siebie wygrała 3:2, ale w rewanżu poniosła porażkę 0:2. I tak skończył się sen Kupcewicza o podboju klubowej Europy Nie lepiej szło mu także w kadrze.
- Po igrzyskach w Montrealu reprezentację narodową objął Jacek Gmoch. Rozpoczęły się jego słynne konsultacje. Jeździłem, podobnie jak wielu innych piłkarzy, na drugi koniec Polski, by jeden dzień spędzić na Stadionie Śląskim. Gmoch nie dawał mi żadnej nadziei. Na mojej pozycji grał Kazimierz Deyna. A na innych trener też miał swoich faworytów. Dlatego z pewnym zaskoczeniem przyjąłem powołanie na jesienny mecz - w 1977 roku - ze Szwecją we Wrocławiu. Widać nie byłem w nim najgorszy, bo pojechałem na zimowy obóz do Jugosławii. Niestety, po paru dniach prysły wszelkie złudzenia. Choć byłem przekonany, że na Mundial pojadę, wiedziałem, że w Argentynie raczej nie zagram. Bo wszystkie role zostały rozdzielone. Grać mieli przede wszystkim rutyniarze, jeszcze z kadry Górskiego, a „czarnym koniem" miał zostać - bardzo dobrze wtedy grający dziewiętnastolatek - Andrzej Iwan
Prognozy te potwierdziły się na boiskach Argentyny w czerwcu 1978. Janusz Kupcewicz tylko dwa razy usiadł na ławie rezerwowych, obserwując resztę turnieju z trybun.
- Jeszcze gorszy los spotkał Mirosława Justka z poznańskiego Lecha, a przede wszystkim Włodka Lubańskiego. Ten pierwszy, w okresie przygotowawczym podstawowy zawodnik, nagle został przesunięty na ławkę rezerwowych. Gdy próbował uzyskać jakieś wyjaśnienia, powędrował na trybuny. Natomiast Włodka Lubańskiego trener traktował jako konkurenta do osobistej sławy. Gmoch nie chciał niczego z kimkolwiek dzielić. Wmawiał nam, że nieważne, kto wyjdzie na boisko, ważna jest koncepcja gry. Jego koncepcja. Koncepcja, którą każdy z nas musiał znać na pamięć. Za oblanie egzaminu... pisemnego, także groziło odsunięcie od kadry. Teorii trenera, my młodzi, zbytnio nie rozumieliśmy. Starzy chyba też, choć mądrze kiwali głowami. W każdym razie, gdy drużyna miała już nóż na gardle - w czasie spotkania z Brazylią, przy wyniku 1:3 na naszą niekorzyść - Deyna krzyknął: „Chłopaki, nic się nie liczy, żadne plany, gramy jak umiemy". No i zagrali tak, że Brazylijczykom chyba ścierpła skóra. Gorgoń, Deyna, Lato, grający wreszcie Lubański, mogli wtedy strzelić co najmniej trzy, cztery gole. Ale zawiodły ich nerwy.
W Argentynie drużyna zajęła piąte miejsce, choć Gmoch obiecywał więcej. To był wtedy wielki zawód. Po tych mistrzostwach, w radiu i telewizji, wręcz nie wymieniano nazwiska trenera. Mówiło się po prostu „selekcjoner". Tak było nawet po zwycięskim, październikowym meczu z Islandią, w eliminacjach do mistrzostw Europy - 1980. I choć grał wtedy stary skład (oprócz Deyny), wyczuwało się wiszące nad kadrą zmiany.
W tymże samym październiku, trenerem kadry został Ryszard Kulesza.
- Miałem nadzieję, że wreszcie na stałe wejdę do kadry. Początkowo jednak Kulesza postawił na Leszka Ćmikiewicza z Legii, potem, gdy leczyłem kontuzję, moje miejsce zajął Zbigniew Boniek. Następna szansa trafiła się po słynnej aferze na Okęciu, gdy bramkarz Józek Młynarczyk został zdyskwalifikowany za... "niehigieniczne spędzenie wieczoru" przed wylotem na Maltę, a broniący go już na lotnisku - między innymi Boniek - zostali zdyskwalifikowani. Na mecz z Maltą miałem wyjść jako podstawowy zawodnik i, na kilka dosłownie minut przed rozpoczęciem gry, złapał mnie potworny ból w kręgosłupie.
Wiosną 1981 roku nowy trener reprezentacji, Antoni Piechniczek, nie miał zbyt wielkiego wyboru. Najlepsi zawodnicy, w tym także Boniek, byli zawieszeni za grzechy z Okęcia. Znów więc Kupcewicz pojawił się w kadrze. Rozegrał wspaniały mecz na Stadionie Śląskim z NRD (Polska wygrała wtedy 1:0 po strzale Andrzej Buncola) i stał się pewniakiem w drużynie. We wrześniu reprezentacja grała mecz towarzyski z RFN. Janusz po starciu z Rummenigge nie był zdolny do dalszej gry. Pojechał co prawda jeszcze na obóz przygotowawczy przed pamiętnym spotkaniem w Lipsku, ale w NRD już go zabrakło.
- Czułem, że Piechniczek na mnie stawia. Nawet specjalnie dzwonił do Gdyni, by zapytać o moje zdrowie. Potem wspaniale zagrali Matysik i Majewski. A zwycięskiego składu się nie zmienia. Czułem więc, iż mistrzostwa już nie dla mnie. Ale Piechniczek obiecał, że do Hiszpanii zabierze wszystkich, którzy wywalczyli awans. Pojechałem więc tam za... zasługi.
Podczas mistrzostw świata w Hiszpanii, Polacy grali beznadziejnie. Przed decydującym meczem z Peru, wszyscy byli pewni, iż nastąpi mała rewolucja kadrowa. Dziennikarze za pierwszego kandydata do wejścia na boisko uznawali Włodzimierza Ciołka - wtedy gracza mieleckiej Stali.
- Późnym wieczorem do mojego pokoju wszedł Piechniczek. „Jutro grasz" - usłyszałem.
Dalszy ciąg pamiętają kibice tej drużyny. Zwycięstwa z Peru, Belgią, „zwycięski” remis z ZSRR. To był także popis Kupcewicza. Wielkie apetyty i... gładka przegrana z Włochami w półfinale.
- Czuliśmy się wtedy fatalnie. Nie dość, że za żółte kartki nie grał Boniek i z jakichś innych powodów Szarmach, to jeszcze zafundowano nam pobyt w Barcelonie w hotelu bez klimatyzacji. Do trzeciej, czwartej nad ranem nie mogliśmy zasnąć. Przykrywałem się mokrym ręcznikiem, a po pół godzinie leżał na mnie suchy wiór. Dopiero w Alicante znów odetchnęliśmy, znów chciało się grać.
Polska znów górą. Francja przegrywa 2:3 w meczu o trzecie miejsce. Zaś początek drugiej połowy to wspaniały gol, zdobyty przez Janusza Kupcewicza z rzutu wolnego. Radość zawodnika z pierwszej bramki na Mundialu. I te ręce jakby komuś grożące. ..Wszak parę minut wcześniej Zbigniew Boniek krzyczał w kierunku trenerskiej ławki: „zmieńcie wreszcie tego Kupcewicza”.
Jakże triumfalny był powrót do kraju, choć jedno mąciło Kupcewiczową radość. Z Ekstraklasy spadła jego Arka. Na grę w drugiej lidze nie miał zbytniej ochoty. Początkowo myślał o zagranicznym kontrakcie, ale jakoś nie znalazł się nabywca. Odszedł więc do poznańskiego Lecha.
- Arka zachowała się fair. Mimo ważnego kontraktu, wypożyczono mnie do Poznania. Lech był wtedy wspaniale zorganizowanym klubem. Zdobyliśmy wtedy (w 1983 roku) mistrzostwo w cuglach. W Pucharze Klubowych Mistrzów już jednak nie zagrałem. Występowałem bowiem wtedy w broniącym się przed spadkiem z... francuskiej ekstraklasy St. Etienne. Znów jednak miałem pecha, więcej się lecząc niż grając. Drużyna zaś spadła do drugiej ligi. Powrót do 1 ligi zapewnić miał nowy trener, Henryk Kasperczak. Popularny "Henio" na pierwszych zajęciach podszedł do mnie i powiedział, że bardzo liczy na moją dobrą grę. Chciałem mu pomóc, ale... znów więcej chorowałem niż grałem. I choć nikt nie miał do mnie pretensji, czułem się strasznie. Odetchnąłem na trzy kolejki przed końcem sezonu. Byliśmy na drugim miejscu, a czekały nas mecze z drużynami grającymi o „pietruszkę". W Polsce w takim wypadku zaczyna się świętowanie awansu. Tymczasem przegraliśmy przedostatni mecz i musieliśmy przejść przez baraże o wejście do pierwszej ligi. Ale mimo wszystko się udało. Miałem jeszcze, ważny kontrakt, gdy z Grecji zadzwonił trener Andrzej Strejlau. Proponował grę w Larissie. Dałem się skusić. Tym bardziej, że był tam mój serdeczny kolega, Krzysztof Adamczyk, wcześniej gracz Arki, a później Legii.
O grze Janusza Grecy wypowiadali się w samych superlatywach. Szczególnie dobrze poszły mu mecze pucharowe z włoską Sampdorią. Nic więc dziwnego, że działacze klubowi już wczesną wiosną dogadali się z Kupcewiczem, by został w Larissie. Odszedł jednak z drużyny Andrzej Strejlau, a nowy szkoleniowiec... Jacek Gmoch stwierdził, że Kupcewicz nie pasuje mu do koncepcji gry.
- Było już za późno na szukanie nowego klubu. Jedyna więc, co mogłem zrobić, to wrócić do kraju. I tak znów zostałem zawodnikiem... Arki.
Nie trwało to jednak długo. Janusz szybko został jesienią 1986 podporą gdańskiej, pierwszoligowej wtedy, Lechii. Grał wspaniale. Już nawet wielu przymierzało go do reprezentacji. A i sam Kupcewicz podkreślał, że tęskno mu do zapamiętanego jeszcze z Lecha okrzyku trenera Wojciecha Łazarka: Kupcewicz do roboty. A tak wyszło, że wtedy akurat trenerem kadry został właśnie Łazarek. Jakoś jednak pominięto Kupcewicza w selekcji reprezentacyjnej. Janusz więc jeszcze raz wybrał chleb futbolowego emigranta. Podpisał kontrakt z tureckim Adanaspor.
- Wiele osób odradzało mi ten wyjazd. Bo to przecież nie Stambuł tylko miasto gdzieś nieopodal granicy z Syrią. Czyli taka turecka prowincja. Wyjechałem jednak. I bardzo sympatycznie się rozczarowałem. Co prawda znów tam się nie nagrałem zbyt wiele, gdyż przeszkodziła mi kontuzja kręgosłupa, ale poznałem zupełnie inną kulturę. Trenerem naszej ekipy był Turek uznawany za jednego wtedy z lepszych szkoleniowców w całym kraju. Piłkarze mieli do niego tak wielki szacunek, że przy powitaniu …całowali go w sygnet. Treningi były natomiast zawsze przerywane porą modłów muzułmańskich.
Pewnie wyjazd do Turcji można by nazwać zakończeniem kariery piłkarskiej futbolisty Janusza Kupcewicza gdyby nie jeszcze jeden epizod. Po powrocie z Turcji w roku 1989 reprezentował jeszcze jako grający trener czwartoligowy klub Radunia Stężyca.
- Kończyłem swoje występy boiskowe w niezłym towarzystwie braci Andrzeja i Dariusza Zgutczyńskich. Mogliśmy sobie powspominać z Andrzejem nasze gry na mistrzostwach świata. Bo on występował na mundialu w Meksyku w roku 1986.
Potem jeszcze Kupcewicz trenował kilka lokalnych, trójmiejskich drużyn z niższych lig, a ostatecznie został nauczycielem wychowania fizycznego w gdyńskiej Szkole Podstawowej numer 10.
Krzysztof Szczepanik
Komentarze (20)
Dodaj swój komentarz