List
Do redakcji przyszedł list. "Błagam o pomoc" - pisała autorka, Barbara C. z jednego z miast naszego regionu. "12 czerwca 1981 roku - pisała dalej Basia - zginęła mama. Poszukiwała jej prasa, milicja. A ona nie dawała znaku życia, tak jakby przestał ją obchodzić los czwórki dzieci (ja mam 16 lat, siostry 14 i 6, braciszek 4 lata) i męża. Wszyscy widzieli w ojcu mordercę własnej żony. Częstymi gośćmi byli u nas milicjanci. Wypytywali tatę, gdzie zakopał zwłoki żony. Któregoś razu także mnie wywieziono w jakieś zarośla. Funkcjonariusz pytał wręcz: "No, to gdzie ojciec zakopał matkę? Tylko szybko mów, bo nie mam czasu". Tatuś był mordercą do 22 listopada 1983 roku. Tego dnia, wieczorem przyszło dwóch milicjantów, którzy powiedzieli, że mamę złapano w Warszawie, gdzie była prostytutką. Jednocześnie przekazano nam wezwanie, by ktoś z rodziny pojechał do stolicy na konfrontację. Podczas spotkania w komendzie potwierdziły się wiadomości o "pracy" matki. Jednak ku naszemu zdziwieniu sąd orzekł, że rozwód - wystąpił o niego ojciec - owszem będzie, ale dzieci zamieszkają z matką. "Nie mają one co prawda zaufania do matki - mówiła sędzina - ale z czasem na pewno je odzyskają". A przecież mama o miłości do dzieci mówiła tylko w sądzie. Mieszkając, od listopada 1983 roku, znów w naszym mieście - gościny udzielali jej rodzice - ani razu nas nie odwiedziła. Przy okazji jednak oskarżyła mnie, że jestem tym, czym ona była w Warszawie. Bo całkiem niespodziewanie na przełomie 1981 i 1982 roku zaczęły przychodzić adresowane na moje imię i nazwisko listy od jakiegoś Ibrahima Alego z Damaszku.
Na początku Arab przysłał mi kilka par majtek i sporo paczek papierosów. W kolejnych siedmiu listach było dużo o jego uczuciach. "Ja Cię kocham Baśka" - pisał. Potem stwierdził, iż chciałby się ze mną ożenić. A na samym końcu przyszły dwa telegramy proponujące termin i miejsce spotkania. Policjanci, z warszawskiej obyczajówki, którzy poszli na to spotkanie, w moim imieniu, podsunęli Arabowi dwa zdjęcia, moje i mamy. Ten bez najmniejszego zastanowienia wskazał to drugie. Imię córki, jak się później okazało, było pseudonimem mamusi w warszawskim półświatku. W sądzie natomiast mama stwierdziła: "Widać Baśka tak się podczas mojej nieobecności rozpuściła, iż nawiązała jakieś tajemnicze znajomości". Gdy przyszedł pierwszy list, nie miałam ukończonych piętnastu lat.
Ten pełen goryczy list Barbara zakończyła prośbą o pomoc: "Bo czyż niesprawiedliwość może zwyciężyć?"
Zdezorientowany mąż
O krzywdzie mówi również ojciec Basi, mąż marnotrawnej Krystyny, Jerzy C.
- Teraz to z ust nie schodzą jej oskarżenia o to, że ją biłem. Tu przecież jest nowe budownictwo i ściany mają uszy. A jakoś żaden z sąsiadów nie potwierdził w sądzie, że maltretowałem żonę. Ona zawsze zresztą była niezrównoważona. Przed sześciu laty próbowała się otruć. Do tej pory nie wiem o co wtedy chodziło. W liście pożegnalnym Kryśka prosiła, bym dobrze wychowywał dzieci, nie żenił się i... nie był zły, że wypiła na odwagę ćwiartkę wódki.
- Potem niby wszystko wróciło do normy. Ja nie pytałem, co było przyczyną desperackiego kroku. Ona też nie zwierzała się. Pewnego dnia trudno jednak mi się było opanować i... uderzyłem. Raz a może i cztery razy... klapę od barku. Ciągle ktoś wtedy dzwonił do mnie, do pracy mówiąc, że nie mamy opłaconego komornego. Kryśka natomiast twierdziła, że wszystko jest w porządku. Po czwartym telefonie wróciłem do domu mocno rozeźlony. Tłukąc pięścią w klapę barku wykrzyczałem, że jeśli ktoś nie pamięta, czy za coś zapłacił, to powinien kłaść w jednym miejscu kwity. Na przykład w barku. ˝ Ona, z anielskim uśmiechem, stwierdziła, że za mieszkanie już dawno zapłaciła. Nie wytrzymałem i potrząsnąłem nią parę razy... Odpokutowałem to nocą spędzoną w areszcie. A barek potem i tak musiałem naprawić sam
- Rankiem 12 czerwca 1981 roku żona wyszła do miasta, by ostatecznie dogadać się w sprawie nowej pracy w sklepie. Przed wyjściem powiedziała, że następnego dnia chce pojechać do Olsztyna kupić buty. Zostawiła córce 20 złotych, byśmy mieli za co zrobić zakupy. Resztę pieniędzy, zgodnie ze swoim zwyczajem, wzięła ze sobą. Ja w tym czasie zacząłem przygotowywać się do wyjazdu na ryby - byłem wtedy na urlopie. Ponieważ jednak Kryśka ciągle nie wracała, ogarnął mnie niepokój. Początkowo myślałem, że dłużej zabawiła w sklepach. Około drugiej pojechałem do kolegi odwołać wyjazd.
- Potem to już tylko liczyłem godziny. Czwarta, piąta, szósta... O jedenastej wieczorem pojechałem na milicję dowiedzieć się, czy nie było jakiegoś wypadku. Nie było... W pogotowiu także nic na ten temat nie wiedzieli...Wróciłem więc do domu, usiadłem w oknie i trwałem w nim do trzeciej nad ranem. Na drugi dzień objechałem całą rodzinę, a potem złożyłem oficjalne zgłoszenie na milicji.
- Po tygodniu, czy też dwóch zacząłem przewracać ubrania żony w nadziei, że znajdę może jakiś list. Na tych poszukiwaniach zastała mnie sąsiadka, która puściła plotkę, iż zacząłem segregować ubrania swojej kobiety. To wystarczyło... Zostałem mordercą. Ludzie się za mną oglądali, a teściowa wręcz rozpowiedziała, że widziała, jak wywoziłem przywiązaną do motoru jej córkę, gdzieś do lasu, a potem myłem motor z krwi. Milicja nachodziła mnie dzień po dniu. Co rusz dowiadywałem się, że znaleziono zwłoki małżonki. A to z poderżniętym gardłem w pobliskim jeziorku, a to zakopaną w lesie...Wtedy, mimo że nie byłem mordercą myślałem, że ona nie żyje. W październiku jednak czy w listopadzie zaczęły przychodzić dziwne listy z Syrii. Zachodziłem w głowę skąd ten Ibrahim ma nasz adres. Zaczęły także po miasteczku chodzić dziwne wieści. Ktoś widział żonę w Gdańsku, innym razem w Krynicy Morskiej... Na każdy taki sygnał wyjeżdżałem i łaziłem po knajpach, hotelach... W końcu jednak dałem spokój. Później dowiedziałem się, iż żonę widziała w Warszawie mieszkająca tam bratowa. "Pierwszym razem wpadłam dosłownie na nią. Była bardzo zmieszana i nie chciała nic mówić. Potem widziałam ją jeszcze raz, ale uciekła w jakąś bramę".
- W listopadzie ubiegłego roku milicjanci poinformowali mnie, że żonę złapano w Warszawie i trzeba jechać na konfrontację. Pojechałem z dwójką dzieci oraz teściową. Weszliśmy do sali stołecznej komendy. Na chwilę wprowadzono Kryśkę... Odstrojona, "odpacykowana" była, że nikt by nie dał jej tych 34 lat. Z dziećmi przywitała się bardzo chłodno, na matkę ledwo spojrzała, a mnie jakby w ogóle nie zauważyła. Gdy jednak obecni na konfrontacji milicjanci zaczęli pytać, co robiła w ciągu ostatniego półtora roku, jej duma i wyniosłość nieco opadły. Wobec całej rodziny przyznać się trzeba było do uprawianego jeszcze tak niedawno "zawodu". Byliśmy oburzeni. Tylko teściowa zachowywała się jakoś dziwnie. Gdy prowadzący przesłuchanie sierżant spytał, czy wie, co robiła jej córka. Ta odpowiedziała:
- "A bo ja wiem?"
- Prostytuowała się - kontynuował policjant.
- U nas tak nie mówią - replikowała teściowa.
- Jaśniej, była kurwą - powtarzał już mocno zdenerwowany funkcjonariusz. Jedyną reakcją na to było wzruszenie ramionami i stwierdzenie:
- "Jej sprawa..."
- Na rozprawie rozwodowej ten sam sierżant powiedział jednak: "brak tej pani w naszych oficjalnych rejestrach". Kryśka ciągle natomiast podtrzymywała wersję o swoim cnotliwym życiu w stolicy. Jej jedynym zajęciem była rzekomo opieka nad dziećmi w różnych rodzinach. Adresów pracodawców żona "nie pamiętała".
Strach żony
- Ja się go potwornie bałam - rozpoczęła swoją opowieść Krystyna C. - Bez bicia, kopania, lżenia mąż nie mógł wytrzymać. Gdy powiedziałam, że wystąpię o rozwód, odrzekł "spróbuj..." i ja już wiedziałam, o co chodzi. Moja pierwsza próba samobójcza też była następstwem pobicia. Napisałam zresztą o tym w liście pożegnalnym. Ten drugi, który on obecnie przedstawił przed sądem jest sfałszowany (przewód sądowy nie potwierdził fałszerstwa - przyp. autora).
- Z domu wyszłam myśląc o samobójstwie. Przeczepił się do mnie jednak jakiś pijak, przed którego natarczywością musiałam uciekać. Jak znalazłam się w Giżycku - sama już nie wiem. Był wieczór, bałam się powrotu do domu. Wsiadłam w pociąg i wysiadłam z niego w...Warszawie. Jeszcze w przedziale poznałam jakąś panią, która zaproponowała opiekę nad jej dziećmi. Potem zostałam zarekomendowana do innych państwa i tak to jakoś poszło. Komunikatów o swoim zaginięciu w radiu, telewizji i prasie nie zauważyłam. - W sądzie pytali, dlaczego przez te 18 miesięcy nie dałam znaku życia. Ale proszę pana, Jurek pojechałby i do Warszawy...
Na stwierdzenie, że jednak teraz mąż wie, gdzie ona przebywa i jakoś włos jej z głowy nie spada. Krystyna C. odpowiada: - Ależ ja po dwudziestej nie wychodzę na ulicę... Dzieci też się boją. Jedna z córek powiedziała, że gdyby nie obawa przed ojcowskim pasem już dawno przyszłyby do mnie na stałe.
Łzy dzieci
Autorka listu, który był zaczynem tego tekstu, słysząc jakich to argumentów używa matka, uśmiecha się lekko.
- W Boże Narodzenie 1982 roku, przy stole wigilijnym, cała rodzina siedziała i...płakała, nie wyłączając Taty. Wtedy to napisaliśmy list adresowany do Damaszku - liczyliśmy, że tam może jest matka. Ojciec dopisał od siebie: "Krysiu, wróć chociaż do dzieci". A co stało na przeszkodzie, by matka napisała coś do nas z Warszawy. Jeśli się tak strasznie bała, to przecież mogła zaadresować list do dziadków lub też nawet na moją szkołę.
- Czy może mówić o swoich matczynych prawach kobieta, która nie mówiąc do widzenia opuszcza własne dzieci?
Komentarze (12)
Dodaj swój komentarz