- Jak zaczęła u pana ta biegowa pasja?
- Od sposobu na zrzucenie… zbędnych kilogramów. Początkowo nie zapowiadało się na to, że będę to lubił. Jednak, jak stawałem od czasu do czasu na wagę, to nie mogłem już pozwolić sobie na zaprzestanie biegania. Któregoś dnia skorzystałem z zaproszenia udziału w biegu na 10 km i udział w nim okazał się decydującym bodźcem do kontynuowania tego mojego biegania. Urzekła mnie bowiem w tym biegu niezwykła jego atmosfera i serdeczny klimat jaki się roztaczał wśród uczestników. Potem zaryzykowałem start w moim pierwszym maratonie, Poznańskim. Sądziłem, że przebiegnę do mety bez specjalnego przygotowania. Dobiegłem, ale tylko dzięki olbrzymiemu wysiłkowi woli. Następne maratony, po tej surowej poznańskiej lekcji, pokonywałem już bez problemów, a mam ich już na sumieniu i w nogach sporo.
- Wkrótce okazało się, że te trochę więcej niż 42 km to było już dla pana za mało…
- Chyba tak, bo postanowiłem spróbować swych sił w ultramaratonie 147 Ultra. Jego trasa wiodła ze Szczecina do Kołobrzegu i liczyła 147 km, a trzeba było się zmieścić w 24 godzinach. Tym razem stwierdziłem, że sama satysfakcja z dotarcia do mety to za mało. Postanowiłem, że udział w tym trudnym biegu poświęcę przyniesieniu pomocy osobom tego potrzebującym. Nawiązałem kontakt z Fundacją Synapsis, która zbierała środki dla dzieci dotkniętych autyzmem. Pobiegłem w drużynie „biegiemnapomoc.pl”, która zbierała pieniądze dla chorych na tę chorobę. Kontynuowałem to w kolejnych maratonach.
Bieg w górach
- Udzielanie pomocy chorym dzieciom stało się dla pana pewną formą dopingu…
- To prawda, ale legalnego dopingu. W ciężkich chwilach biegu, a ich nie brakuje, taki doping pozwala odzyskiwać siły fizyczne i psychiczne. Ja z natury nie potrafię w takich sytuacjach dać sobie spokój, a zwłaszcza jak robię coś nie dla siebie i dlatego już nie raz biegnąc z bólem przekraczałem linię mety.
- W tym roku dał się pan poznać m.in. z innego nie lada wyczynu, a mianowicie z realizacji pańskiego projektu - „Korona Gór Polski vol. Covid19”. Proszę o tym opowiedzieć.
- Pomysł zrodził się niejako z zawieszenia imprez biegowych, przez koronawirusa. Postanowiłem zaliczyć 28 szczytów wszystkich polskich gór i to w jak najkrótszym czasie. W pięć kolejnych weekendów, jechałem z Olsztyna na południe Polski, aby na te szczyty, w ciągu jednego, najwyżej dwóch dni, wbiegać. Zacząłem od zdobycia w pierwszym wyjeździe kolejno: Lackowa, najwyższego szczytu Beskidu Niskiego, potem Tarnicy, najwyższej góry Bieszczad i Łysicy w Górach Świętokrzyskich. W ostatnim piątym wyjeździe pozostały mi już tylko do pokonania Rysy, najwyższa polska góra.
- A jak to było dokładniej ze zdobywaniem tej Korony, robił to pan biegnąc czy idąc?
- To jest specyficzne pokonywanie terenu. Pod stromą górę oczywiście szybko idąc, a w dół oraz po terenie płaskim i niezbyt stromym biegnąc.
- Kilka tygodni później postanowił pan powtórzyć Koronę i to z pewnym nowym przesłaniem. Proszę powiedzieć z jakim.
- Chciałem wesprzeć, chorą Lenkę. Mieszka w Rógu koło Szczytna i ma rdzeniowy zanik mięśni, który może być leczony niesamowicie drogim, bo liczącym prawie 10 milionów złotych, lekiem. To zdobywanie Korony przeprowadziłem już inaczej, bo wszystko załatwiłem przez cztery dni i noce. Przebiegłem 200 km, samochodem przejechałem 1700, a wszystko w czasie 89 godzin i 56 minut. Na konto leczenia Lenki wpłynęło 6190 zł.
Podczas jednego z maratonów
- Zupełnie niedawno wsławił się pan z dwukrotnego biegowego pokonania Szlaku Kopernikowskiego (Kępki-most na rzece Nogat, Elbląg, Kadyny, Frombork, Braniewo, Pieniężno, Lidzbark Warmiński, Dobre Miasto, Olsztyn), liczącego sobie bagatelka 237 km (!). Co pana do tego skłoniło?
- Pomysł na przebiegnięcie tego szlaku powstał po pierwszej edycji Ultramaratonu Warmińskiego Warneland. Szukałem czegoś co mogłoby być dużym regionalnym wyzwaniem i ta trasa mieściła się idealnie w tej formule. Szlak Kopernikowski, który został nazwany Głównym Szlakiem Warmińskim, liczy 237 km, a zaliczyłem go dwa razy z Łukaszem Kulickim, jest w bardzo opłakanym stanie. W większości trasa ta nie ma oznaczeń. W czerwcu biegliśmy przez jakieś krzaki i nieprzewidziane przeszkody. Okazało się, że przebiegliśmy nie 237, a 274 km. We wrześniu było już bez błądzenia i bez tych dodatkowych kilometrów, bo mieliśmy wcześniej przetartą trasę. Biegliśmy też nocą więc mieliśmy cztery drzemki po pół godziny.
- Dowiedziałem się, że ten drugi bieg miał podobne przesłanie jak druga Korona.
- Chcieliśmy, również dzięki temu biegowi, wesprzeć Lenkę. Lepszego dopingu do pokonania tej trasy trudno było dla nas znaleźć. Wpisowe na bieg ustaliliśmy na 23,70 zł, co wynikało z liczb 2,3,7 przebytych kilometrów. Każdy, kto dołączył do nas na trasie choć na krótko, wpłacał taką kwotę. Ponadto sporo osób postanowiło, przez wpłaty wpisowego, razem z nami pokonać szlak wirtualnie. Uzbieraliśmy dokładnie 9.273 zł i 10 gr.
- Te pana niesamowite wyczyny nie odbijają się na zdrowiu? Ma pan zdrowe nogi?
- No właśnie. Jak biegliśmy pierwszy raz Szlakiem Kopernikowskim doszło u mnie do stanu zapalnego mięśnia piszczelowego lewej nogi. Noga mi bardzo spuchła, ale biegłem do końca. Wzięło się to z tego, że 16 marca miałem problemy ze stawem skokowym lewej nogi, co skończyło się operacją więzadeł, i podświadomie obciążałem lewą.
- To już koniec pana biegania w tym roku?
- Ależ skąd. 24 październik uczestniczyłem w biegu na 53 km wokół jeziora Łańskiego, którego jestem organizatorem, z udziałem 170 uczestników. 31 października postanowiłem przebiec tę trasę, ale już sam, a w niedzielę rano jeszcze raz ale w drugą stronę.
- Z czego pan żyje, domyślam się, że nie z biegania…
- Bieganie to moje hobby. Zarabiam na swoje życie i mojej rodziny (żona: Anna, córki: 4-letnia Jagoda i 10-letnia Alicja – red.) z pracy jako dyrektor przedsiębiorstwa rolnego, które jest za Barczewem. Jestem jego zarządcą. Z wykształcenia jestem technikiem rolnikiem i mam za sobą studia ekonomiczne.
Rozmawiał Lech Janka
Komentarze (1)
Dodaj swój komentarz