Załóżmy, że jakaś organizacja o zasięgu ogólnopolskim zwietrzy niezły interes i porozumie się (przykładowo) z producentem mini boisk do koszykówki. Załóżmy, że zgłosi projekty takich boisk do budżetów obywatelskich w kilkudziesięciu gminach w Polsce. Czy mamy gwarancję, że nie będzie namawiała wszystkich swoich członków do głosowania kolejno w każdym mieście? Pamiętajmy, że nie ma możliwości zweryfikowania, czy klikająca w sieci osoba to mieszkaniec danego miasta. Po prostu nie ma. Po peselu można zweryfikować zameldowanie. Ale zameldowanie nie jest tożsame z zamieszkaniem. A konsultacje przeprowadza się z mieszkańcami, nie z zameldowanymi. Zaznaczenie kratki przy „oświadczam, że jestem mieszkańcem ….” nic nie kosztuje. I nie wywołuje żadnych skutków prawnych. Przecież nikt się pod tym nie podpisuje.
To jedno. Drugie – i chyba znacznie ważniejsze jest pytanie – o co chodzi w budżecie obywatelskim? O jak największą liczbę głosów? A może o to, żeby wygrał projekt najlepiej opakowany i przygotowany marketingowo? Nie wydaje mi się. W tym przypadku nie można stawiać ilości ponad jakością. Ważne jest to, by decyzja mieszkańców poprzedzona była dyskusją. Żeby mieszkańcy mogli spotkać się, porozmawiać, a nawet pokłócić. Ważne jest, aby zaczęli konstruktywnie dyskutować o mieście. Żeby zainteresowali się nim pozytywnie. Żeby zaangażowali się w coś więcej niż narzekanie. A po co mieszkańcy mają wychodzić z domu na jakieś osiedlowe spotkanie, jeśli będą mogli „odklikać” głosowanie w zaciszu domowym? W ciepłych kapciach na wygodnym fotelu, przed monitorem. Nie ma sensu.
Jeśli budżetem obywatelskim mamy angażować mieszkańców w odpowiedzialne myślenie o mieście, osiedlu i ich ulicy, nie możemy zagalopować się w ułatwianiu procedur. Nie możemy zredukować decyzji – jako końcowego aktu partycypacji – do jednego kliknięcia. Chyba, że chodzi wyłącznie o konkurs o granty i jak największą wymiernie liczbę głosów, którą będziemy mogli się pochwalić w mediach.
W takim wypadku jednak powinniśmy zrezygnować z organizowania spotkań. Są kosztowne, bardzo pracochłonne i mogą przynieść jedynie rozczarowanie. Bo co z tego, że spotkamy się w 50 osób, poświęcimy czas, wspólnie wypracujemy projekt placu zabaw, namówimy do głosowania rodzinę i znajomych. O wyniku i tak przesądzą kliknięcia czyichś znajomych z Facebooka. Nam, mieszkańcom pozostanie jedynie poczucie porażki i przeświadczenie, że całe to współdecydowanie to jeden wielki pic.
Jarosław Skórski
Komentarze (5)
Dodaj swój komentarz