- Tam się urodziłem, ale z całą rodziną mieszkaliśmy pod Słupskiem. W Łupawie pod Słupskiem mieszkaliśmy wraz z rodzicami i czwórką moich sióstr. Mój tata był kierownikiem młynu wodnego, działającego na rzece Łupawie. I właśnie w Łupawie łyknąłem bakcyla kina.
Oglądanie dzieł na twardej ławie
Przyjeżdżało tam kino objazdowe. To była ciężarówka marki lublin. Same projekcje odbywały się w wiejskiej świetlicy.
- Dzieciaki siedziały na twardych ławkach, wgapiając się w ekran, którego rolę odgrywało rozwieszone prześcieradło. Pierwszym filmem, który wtedy obejrzałem to był „Szatan z siódmej klasy” Marii Kaniewskiej. Ten film zrobił na mnie ogromne wrażenie. Od strony... technicznej. Nie mogłem sobie wyobrazić jak to się dzieje, że jakieś urządzenie może podglądać nasze życie. Wydawało mi się, że ten film to podglądanie życia konkretnych osób. Ostrzegłem więc siostry, by nie szalały zbytnio w domu bo... może i nas ktoś podgląda. Zacząłem też szukać w bibliotece literatury filmoznawczej. Zaczęło się od opracowań dotyczących wynalazku braci Lumiere. Bardziej od opisów akcji, wartości artystycznych, interesowały mnie aspekty techniczne. To było fascynujące czytać dokładne opisy jak działa kamera. Ciągle w tej samej świetlicy oglądałem więc z zapartym tchem następne filmy. Szczególnie spodobała mi się „Awantura o Basię”. Gdy byłem uczniem liceum w Słupsku szczególne wrażenie wywarł na mnie „Faraon”, Jerzego Kawalerowicza. To film, w którym praktycznie nie ma muzyki. Dzieło ascetyczne, a zarazem prezentujące absolutny artyzm zdjęciowy, montażowy. Sama zaś akcja to uniwersalna szkoła polityki. Film też pokazuje meandry rządzenia przy uwikłaniu w bieżące stosunki z religią panującą. Po obejrzeniu „Faraona” wziąłem ojca aparat fotograficzny „Reflekta”, umocowałem go na statywie i zacząłem ustawiać swoje młodsze siostry, jako odgrywające pewne sceny. Ja byłem, ma się rozumieć, reżyserem.
Z babcią w kinie Polonia
- Potem był zachwyt nad pierwszym polskim panoramicznym filmem, „Krzyżacy”, który oglądałem w kinie „Polonia” w Słupsku. Rozmach teg o filmu był imponujący. Mnie udało się wejść na jedną z premierowych projekcji. To dzięki babci – dziennikarki słupskiego oddziału „Głosu Pomorza”, która dostała na projekcję dwuosobowe zaproszenie. Gdy tylko zaczęła się projekcja okazało się, że kurtyna zasłaniająca ekran, nie rozsunęła się do końca. Bo film panoramiczny to było wtedy novum. Film już więc leciał, a tu wyszedł facet, w szarym fartuchu i z długą tyczką, którą ręcznie rozsuwał zasłony do właściwej szerokości. Potem często dostawałem wejściówki od babci, która w redakcji zajmowała się kulturą. Ja zaś na filmy coraz bardziej patrzyłem pod kątem realizacji. Akcja była tylko dodatkowym interesującym aspektem.
Osiński po maturze został... nauczycielem języka polskiego, w jednej z podsłupskich podstawówek. Cały czas z tyłu głowy miał jednak marzenie o tym by jakoś do tych filmów wrócić.
- Dopingowała mnie do tego babcia. Pisałem więc do różnych instytucji filmowych swoje aplikacje do pracy. Zacząłem od zarządów kin (wtedy takowe funkcjonowały) w Słupsku i Koszalinie i centrali wynajmu filmów. Potem coraz dalej. Adresy brałem z książek telefonicznych. Na liście „wysyłkowej” były też odległe Olsztyn czy Białystok. Na moją korespondencję pierwszy odpowiedział Olsztyn. Przegadałem tę przeprowadzkę z rodzicami. Z ciężkim sercem puścili syna gdzieś (z ich punktu widzenia) na drugi kraniec Polski. Musiałem obiecać, że często będę pisał listy. Całe szczęście, że w domu mieszkały jeszcze cztery siostry. To pozwoliło jakoś przeżyć moim rodzicom wyprowadzkę syna.
Zdjęcie z Danutą Stenką podczas festiwalu filmowego w Gdyni
fot. archiwum prywatne
Znów „Polonia”, ale w Olsztynie. Na tropie żony
W Olsztynie pierwsze co zrobił, to udał się na nocny seans w kinie „Polonia”. Na tych seansach pokazywano wybitne pozycje światowego kina, głównie amerykańskie.
- Wyświetlano wtedy film Richarda Sarafiana – „Znikający punkt”. Jak się później okazało, nie to w tym wyjściu do kina było najważniejsze. Stałem przed wejściem do kina obok jakichś dwóch dziewczyn. Jedna blondynka z długaśnymi (do samego nieba) nogami, odzianymi, we wtedy tak modne dżinsy z kolorowymi aplikacjami. Obok niej jej koleżanka. Bardzo mi się spodobała. Seans był w sobotę, a w poniedziałek okazało się, że właścicielką tych długich nóg jest koleżanka mojej koleżanki z pracy. Poprosiłem ją o kontakt do niej. Tak poznałem swoją późniejszą żonę.
Pracując w zarządzie kin, rozpocząłem także studia zaoczne na dopiero co powstałej olsztyńskiej Wyższej Szkole Pedagogicznej. Tym sposobem po kilku latach zostałem specjalistą – pedagogiem kulturalno – oświatowym. Pracę magisterską „napisałem” kamerą, był to film dydaktyczny. Wiedzę filmową rozwijać pomógł mi przyjeżdżający do Olsztyna na prelekcje, znany wtedy krytyk, profesor Aleksander Jackiewicz. Po jednej z prelekcji podszedłem do niego i zapytałem co ja jako miłośnik kina powinienem robić, dla pogłębienia wiedzy. Miałem nadzieję, na jakieś bardziej osobiste dyskusje z profesorem na tematy filmowe, a on od razu zasugerował pójście na zaoczne studia podyplomowe na kierunku filmoznawstwo na Uniwersytecie Warszawskim. Tak zostałem (pod koniec lat siedemdziesiątych) już „dyplomowanym” filmoznawcą. Podczas studiowania pokazywano nam mnóstwo filmów. To były perły światowego kina. Podziwialiśmy neorealizm włoski, polską szkołę filmową, kino niepokoju moralnego. To wtedy rozkwitał artyzm Krzysztofa Kieślowskiego, Agnieszki Holland, Wojciecha Marczewskiego, Feliksa Falka, Janusza Zaorskiego i wielu innych. Wśród wykładowców oczywiście był mój mentor profesor Jackiewicz. Prócz niego wykładały takie tuzy polskiej reżyserii jak Krzysztof Zanussi. Wanda Wertenstein zaś uczyła nas krytyki filmowej.
Kina studyjne promowały filmowe dzieła
Równolegle Osiński ciągle pracował w Wojewódzkim Zarządzie Kin, przeobrażonym później w Okręgowe Przedsiębiorstwo Rozpowszechniania Filmów. Jego zadaniem była organizacja kin studyjnych.
- W naszym regionie powstało ich dwanaście. W tym czasie te kina to był taki ekskluzywny „drugi obieg”. W Olsztynie kinem studyjnym została „Awangarda” na Starym Mieście. Podobne placówki działały też między innymi w Iławie, Mrągowie, Ostródzie, Ciechanowie (bo i ten teren nam podlegał), Ostrołęce, Kętrzynie. Kształtowałem repertuar tych kin. Oczywiście mogłem proponować do poszczególnych kin tylko pozycje, które akurat były w Polsce dostępne. Na dodatek każdy film musiał wtedy mieć aprobatę cenzury. Przy czym w kinach studyjnych to oko cenzury było o wiele łaskawsze niźlńczai w powszechnym odbiorze. Najłatwiej zaś było przemycić obce utwory na „konfrontacjach filmowych”. Wstęp na te seanse był limitowany specjalnymi zaproszeniami. Ponadto zawsze pewna pula biletów była ogólnie dostępna. Ograniczeniami cenzury był choćby objęty film „Wielkie żarcie” Marco Ferreriego, „Mechaniczna pomarańcza” Stanleya Kubricka - opowieść o nastoletnim Aleksie, który w dzień jest przykładnym, choć niesfornym synkiem, zakochanym w muzyce Ludwiga van Beethovena, lecz każdej nocy wyrywa się z domu, by stać się członkiem bandy. Przed każdym filmem studyjnym miały być wygłaszane prelekcje. To było moje zadanie. Na początek oglądaliśmy filmy, w gronie prelegentów. Dodatkowo na tych pokazach bywała także (prócz prelegentów) „śmietanka” olsztyńska. Prelekcja przed seansem zawsze była moim zadaniem. Wprawiałem się w ten sposób do późniejszych występów. Dyskusja o każdym z filmów miała się odbywać po projekcji. Ludzie jednak wychodzili i nie było za bardzo z kim dyskutować. Bywało tak, że na seansie było 150 osób, a zostawało ...pięć. Ale nie rezygnowałem. Okazało się się, że z seansu na seans liczba chętnych do rozmowy po filmie rosła. Później prowadziliśmy akcję „Z filmem na ty”. Dyrektywa była taka, by jeździć po terenie i pokazywać „trudne filmy” i koniecznie doprowadzać do dyskusji, po zakończeniu seansu. Z każdym seansem zostawało na sali coraz więcej osób. Bywało, że zostawało z chęcią do dyskusji lub chociaż przysłuchiwaniu się nawet do 60% obecnych podczas projekcji filmu. To był mój osobisty sukces. Na dodatek obecność na tych seansach to była atrakcja towarzyska. W końcu spotykało się tu wiele znanych w danym mieście osób. Olsztyńska CWF obsługiwała także salkę projekcyjną w ośrodku rządowym w Łańsku. Naszymi widzami byli więc nawet Edward Gierek czy Piotr Jaroszewicz. Wcześniej Cyrankiewicz czy Gomułka.
Aktorzy w kinie
By jednak na tych seansach studyjnych było więcej atrakcji Bogumił zaczął zapraszać twórców. Najpierw aktorów. To były osoby przyciągające publiczność.
- Na prezentację tryptyku Chęcińskiego - „Sami swoi”, „Nie ma mocnych”, „Kochaj albo rzuć” udało mi się namówić, do wspólnego oglądania Wacława Kowalskiego. To był bardzo bezpośredni i skromny człowiek. Jednocześnie głęboko wierzący. Zawsze wynalazł moment, by wyskoczyć do kościoła. Tych projekcji było już tyle, że my kolejnych emisji „Pawlaków” nie oglądaliśmy. Zaraz po wystąpieniu Kowalskiego wsiadało się w samochód (czarną „dyrekcyjną” wołgę), by zdążyć na projekcję w następnym mieście. Objazd Kętrzyna, Giżycka, Mrągowa to był cały dzień wytężonej pracy. Kiedyś byliśmy w Biskupcu w restauracji „Cztery Asy”, bo przecież gdzieś obiad zjeść trzeba było, a tam podchodzili do nas konsumenci. Bo każdy chciał dotknąć filmowego Pawlaka. Prócz Kowalskiego przyjeżdżali na nasze pokazy inni wspaniali aktorzy m.in. Maja Komorowska, Pola Raksa, Anna Nehrebecka, Anna Seniuk, Zdzisław Mrożewski, Franciszek Trzeciak, Joanna Szczepkowska, Mirosław Konarowski. Tych dwoje ostatnich tak się „zakolegowało”, że rychło zostali małżeństwem. Na projekcji filmu „Amator” gościem był sam Jerzy Stuhr. Przyjeżdżali też reżyserzy. Publika nie znała ich tak jak aktorów. A przyjeżdżały na pokazy takie tuzy jak Krzysztof Zanussi, Wojciech Marczewski, Andrzej Wajda, Agnieszka Holland, Feliks Falk, Jan Batory, Tadeusz Konwicki.
Radio na drodze
W pewnym momencie zawodowej kariery B. Osińskiego rozpoczął się rozdział... radiowy. Było to poprzedzone jego występami na filmowych „Konfrontacjach”.
- Filmy z Konfrontacji były w wersji oryginalnej. Trzeba było je tłumaczyć, na żywo czytając listę dialogową. To była prawdziwie mrówcza praca. A ja byłem jednym z głównych lektorów. W każdym kinie znajdowała się specjalna kabina dla lektora. Na stoliku leżała lista dialogowa oraz szklanka wody. W słuchawkach miałem cały głos z filmu. Przede mną stał mikrofon. Kultowy film, „Pewnego razu w Ameryce” czytałem chyba z trzydzieści razy. W dziele Milosa Formana, „Amadeusz” udostępniałem swój lektorski głos kilkanaście razy. Doszedłem już do takiej perfekcji, że wiedziałem kiedy będzie chwilowa przerwa w moim czytaniu. Ta pewność siebie mało mnie nie zgubiła. W trakcie filmu wyskoczyłem do toalety, wracam a tu już akcja jakby ubiegła moje czytanie. Trzeba było jakoś to nadrobić. Przeleciałem więc tekst „po łebkach” bo inaczej było to niemożliwe. Prócz mnie jako lektorzy występowali olsztyńscy dziennikarze radiowi. To między innymi nie żyjący już Ryszard Langowski i Mirek Ostaszkiewicz, Władysław Bogdanowski, Wojciech Ogrodziński. Kiedyś trafiliśmy na bardzo trudny do czytania film. To byli „Zwykli ludzie” Roberta Redforda. Wyjątkowo gęsta akcja, mnóstwo kłótni pomiędzy bohaterami. Jedną z projekcji tego dzieła czytał właśnie Mirek. Próbował przeczytać wszystkie dialogi od początku do końca. Ciągle jednak nie nadążał. Ja w tym czasie przygotowywałem się do „następnego czytania”. Siedziałem sobie spokojnie na widowni i słuchałem męczarni Mirka. W pewnym momencie nastąpiła przerwa w czytaniu dialogów. Akcja szła, a żadnego tłumaczenia słychać nie było. Widzowie zaczęli się mocno wiercić. Usłyszałem nawet jakieś gwizdy. Szybko się poderwałem i pobiegłem do kabiny lektora. Otwieram drzwi, a Mirek leży. Jak się okazało doznał udaru. To był skutek stresu związanego z czytaniem trudnego tekstu. Pogotowie zabrało Mirka, ja zaś go zastąpiłem. Jak się potem okazało, po kilkumiesięcznym pobycie w szpitalu, zmarł. Innym razem, podczas filmu Kurosawy, kolega który przede mną czytał dialogi, zabrał niechcący ostatnią kartkę tekstu. Usiadłem nieświadom sytuacji. Nagle zauważyłem brak tej kartki. Całe szczęście, że ten film już widziałem wcześniej. Jakoś więc całość dopowiedziałem … własnymi słowami. Zakładałem, że na widowni nie ma kogokolwiek, kto zna język japoński.
Po iluś tam wspólnych seansach pracy z dziennikarzami radiowymi uznano, że mój głos by … się nadał do radia. Dostałem więc zaproszenie do współpracy z Polskim Radiem Olsztyn, w roku 1980. Rozpocząłem od dyżurów spikerskich. Równolegle nadal pracowałem w Wojewódzkim Zarządzie Kin. Zacząłem też pisać felietony – recenzje filmowe, które czytałem przed mikrofonem każdej soboty. Poprzedzone to było wpadającym w ucho sygnałem.
Radiowiec pełnoetatowy
W roku 1983 Bogumił Osiński otrzymał propozycję przejścia do radia na pełen etat.
- Przyjąłem to z radością. Tym bardziej, że miałem zająć się w eterze przede wszystkim szeroko pojęta kulturą. Szczególnie hołubiłem kino i film. W międzyczasie zmarł olsztyński sprawozdawca sportowy, Stanisław Pawliczak – ten od znanego cytatu o królu szos, Stanisławie Szoździe, że to „cudowne dziecko dwóch pedałów”. Zapytano więc mnie czy dodatkowo nie podjął bym się reporterki telewizyjnej, ale już jako korespondent telewizyjny. Oczywiście i to wyzwanie podjąłem.
Tym bardziej, że równolegle w AKF „Grunwald” realizowałem filmy. Jeden z nich, „Życzliwy” (traktujący o tym jak samotny mężczyzna znajduje upodobanie w donosach na swoich współpracowników). Film zdobył nawet ogólnopolskie laury. Zrobiłem także film „W drodze”, na podstawie scenariusza Krzysztofa Zanussiego. To rzecz o człowieku (fikcyjny portugalski następca tronu), który nie wierząc w śmierć swojej żony, posadził jej zwłoki obok siebie na tronie i tak sobie żył, rozmawiając z ukochaną. Nawet ją ukoronował. Poprzez analogię bohater mojego filmu również nie wierzy w śmierć swojej młodej żony. Wnosi jej zwłoki do pokoju hotelowego i tam ją ukrywa. Zanussi ten film obejrzał i poradził mi by miast dialogów wprowadzić samą muzykę. Wybrałem do tego nagranie Pink Floyd. Na dodatek słynny reżyser poradził mi niewielkie zmiany montażowe. A potem ten film, na jednym z krajowych festiwali, został także nagrodzony. Nota bene ten drugi film w stanie wojennym został postawiony na cenzorskiej półce.
Hollywood. Na chwilę przed wejściami "na żywo" (1994 rok)
fot. archiwum prywatne
Do telewizji marsz
W roku 1984 Osiński stał się pracownikiem gdańskiego oddziału telewizji polskiej. Przy czym fizycznie miał swoje maleńkie biuro w Rozgłośni Polskiego Radia w Olsztynie, gdzie przygotowywał (wraz z operatorem, Januszem Ulatowskim) materiały wysyłane potem do Gdańska.
- Pracowało się wtedy na taśmie celuloidowej, czarno białej. Kolorowe materiały były robione tylko na zamówienie Warszawy. Rolka taśmy to było 30 metrów, na których mieścił się materiał o długości półtorej minuty. Wszystkie materiały były wysyłane (do Gdańska czy czasami do Warszawy) autobusem. Jeździło się na dworzec do dyżurnego ruchu i błagało o wetknięcie pudla z filmem jakiemuś kierowcy. Potem się dzwoniło do Gdańska czy do Warszawy, że materiał jedzie w tym, a nie innym autobusie. Bywało jednak tak, że ktoś tam w redakcji nie zdążył na autobus. Albo kierowca wcześniej skończył kurs, zamykając pojazd. Wtedy film sobie pojeździł. Dobrze jeśli po paru dniach się nie zdezaktualizował. Bo bywało, że nasza robota szła na marne.
Konferencja prasowa podczas festiwalu BERLINALE. Na zdjęciu również Grażyna Torbicka i Maria Bartczak
fot. archiwum prywatne
Los Angeles na horyzoncie
Na stanowisku korespondenta regionalnego przeżył nasz rozmówca transformację roku 1989. Władze regionalne w Olsztynie nalegały, by więcej wiadomości lokalnych znalazło swoje miejsce w programie telewizji Gdańsk.
- Udało mi się wtedy namówić naczelnego gdańskiego oddziału, by raz w tygodniu emitować specjalny, 15 – minutowy program pod nazwą „EOL” czyli nowości z Olsztyna i Elbląga. Montowaliśmy to w Gdańsku, na przemian z Leszkiem Sobczyńskim z Elbląga. To jednak ciągle było mało. O tym dalej, bo tymczasem spotkała mnie niespodzianka innego rodzaju. Udało mi się zorganizować akredytację dziennikarską na rozdanie Oscarów, do Los Angeles. To był rok 1994. Film bowiem ciągle był moim hobby. Prowadziłem nawet audycje filmoznawcze na ogólnopolskiej antenie. Wyjazd sam organizowałem. Bardzo mi w tym pomógł fakt, iż „Lista Schindlera”, w polskiej koprodukcji (producentem ze strony polskiej był Lew Rywin) była jednym z kandydatów do Oscara. W związku z tym dziełem, nominację do Oscara uzyskała czwórka Polaków – Janusz Kamiński (za zdjęcia), Ewa Braun, Alan Starski, Anna Sheppard (za scenografię i kostiumy). Wysyłałem faksy (wtedy jeszcze maili nie było) do akademii filmowej w Los Angeles z prośbą o akredytację powołując się na „Listę”. Gdy już dostałem formalnie akredytację, pojechałem z tym do Gdańska, do ówczesnego naczelnego, Adama Kinaszewskiego. Pogratulował mi zaproszenia – imiennej akredytacji do Los Angeles. Przypomniałem mu wtedy, że dobrze by było, aby telewizja jakoś się do tego zaszczytu dołożyła. Szef więc jeszcze przy mnie zadzwonił do Niny Terentiew. Za mną stał cykl audycji autorskich pod ogólnym hasłem „Mistrzowie współczesnego kina”. To było 25 odcinków. Było tam wiele rozmów. Między innymi z Jirim Menzlem, Volkerem Schlendorfem, Andrzejem Wajdą, Krzysztofem Kieślowskim, Krzysztofem Zanussim, Kazimierzem Kutzem, Jerzym Kwalerowiczem, Radosławem Piwowarskim, Grzegorzem Królikiewiczem, Wojciechem Jerzym Hasem. Jakoś więc przekonałem Ninę, że mam wystarczającą wiedzę filmową. Choć zaraz zaczął się dylemat, kto ma robić zdjęcia, jeśli akredytacja jest tylko jedna. Zaręczyłem, że potrafię obsłużyć kamerę, by dodatkowego kamerzysty nie trzeba było zabierać. Firma załatwiła mi amerykańską wizę. Dostałem też nieco dolarów na wydatki w Ameryce. Już pierwszego dnia pobytu miałem zrobić, na „łączeniu” do głównego wydania „Wiadomości”, krótką wypowiedź Spielberga. W kontakcie pomógł mi Lew Rywin, który już wcześniej przyleciał do Los Angeles. Na krótko jednak przed rozmową znów zadzwonił Rywin, tylko po to by zawiadomić mnie, że rozmowa ze Spielbergiem... nie odbędzie się. Jak się okazało reżyser tak się przejął oscarową nominacją swojego filmu, że nie mógł … opuścić toalety. Bo ten sam Spielberg kilka lat wcześniej, za „Kolor purpury”, otrzymał aż jedenaście nominacji i żadnego Oscara nie otrzymał. Teraz się bał powtórki sytuacji. Zadzwoniłem więc do Warszawy z informacją, że zrealizuję jakiś rezerwowy materiał. Ale jak wiadomo nieszczęścia chodzą parami. Nagle ziemia zaczęła się trząść. Los Angeles to bowiem teren aktywności sejsmicznej. Wybiegłem z hotelu. Tam już obsługa zadbała o to by każdy dostał koc oraz … szklaneczkę whiskey. Może dlatego nabrałem odwagi. Ruszyłem wraz ze z asystentem bywałym w USA załatwionym przez Kinaszewskiego, wynajętym samochodem do miejsca rozdawania Oscarów w Dorthy Chandler Pavilon, gdzie akurat miała się odbywać próba całej imprezy. A tam panika. Jack Nicholson biegał cały w strachu i coś wykrzykiwał. Szybko jednak sytuacja została opanowana. Mogłem z bliska zobaczyć Clinta Eastwooda. On miał odczytywać z promptera jedną z kategorii wyróżnień. Nagle się okazało, że ten wielki aktor nie zabrał z sobą okularów. Nie mógł więc odczytać tekstu, przygotowanego do jego wystąpienia. Wtedy też odkryłem tajemnicę zawsze pełnej widowni na rozdaniu Oscarów. Nawet jeśli ktoś z gości wychodził do toalety, czy na papierosa, to na jego miejscu siadała specjalnie przygotowana do tej roli dziewczyna, chair filles (wypełniacz krzeseł ), w stroju galowym ma się rozumieć. Gdy gość wracał, dziewczyna wracała na korytarz. My zaś musieliśmy dać sobie radę z jeszcze jednym problemem. W Ameryce obowiązuje telewizyjny system zapisu NTSC, a my mieliśmy kamerę PAL. Udało nam się jednak znaleźć firmę, która zajmowała się transkodowaniem. Kosztowało to 100 dolarów. Wyłożyłem je z własnego honorarium. Tym sposobem nasze materiały jednak ujrzały światło dzienne w TVP.
Wraz z Niną Terentiew podczas imienin Lecha Wałęsy (lata 90-te)
fot. archiwum prywatne
Olsztyn na telewizyjnym szlaku
Gdy Osiński wrócił z Ameryki wpadł w wir starań o uruchomienie olsztyńskiego oddziału TVP.
- W roku 1995 rozpoczęły się podchody olsztyńskich władz regionalnych w sprawie utworzenia oddziału telewizji publicznej. Prezesem telewizji był wtedy Ryszard Miazek. Wojewodą olsztyńskim Janusz Lorenz. Bardzo zaś aktywna, w promocji tworzenia oddziału telewizji w Olsztynie, była posłanka Irena Petryna. Któregoś razu robiłem materiał z Lorenzem. Ten już po nagraniu uderzył pięścią w stół i stwierdził, że on wszystko zrobi, by oddział TVP powstał w Olsztynie. Jeszcze przy mnie nakazał sekretarce, by ta połączyła go z Ryszardem Miazkiem. Do słuchawki rzucił krótko: "Panie Ryszardzie mamy pewien pomysł na oddział telewizji w Olsztynie i chcemy do pana przyjechać."
Uzgodniliśmy termin i hajda na stolicę. Pojechał Lorenz, Irena Petryna i ja. Podczas rozmowy Miazek uświadomił nas, że na założenie oddziału trzeba by zmieniać ustawę o radiofonii i telewizji. W dokumencie tym bowiem było wtedy napisane jednoznacznie, że telewizja publiczna ma 12 oddziałów regionalnych. A województw wtedy przecież było 49, a za chwilę bo już od roku 1999 zostawało 16.
Irena Petryna podsunęła pomysł: - To zróbcie w Olsztynie filię redakcji gdańskiej.
Miazek miał inny pomysł. Zaproponował mi udział w konkursie na dyrektora Oddziału TVP w Gdańsku. Wtedy akurat z tego stanowiska odszedł Paweł Huelle, który wolał pisać książki, a nie zarządzać telewizją. Moją rolą było więc dobrze się przygotować do występu przed komisją konkursową. Stworzyłem, przy pomocy kilku osób, koncepcję prowadzenia oddziału. Konkurs wygrałem. Choć na przeciw siebie miałem kilku dziennikarzy trójmiejskich, którzy także mieli chrapkę na to stanowisko. Pytania konkursowe często zbaczały w kierunku, „czy nie za bardzo będzie pan hołubił Olsztyn w swoich programach”? Przekonałem komisję stwierdzeniem, że postaram się sprawiedliwie akcenty rozłożyć pomiędzy poszczególne ośrodki miejskie. Teraz więc należało jeszcze przekonać do przeprowadzki żonę. Na początek nie chciała słyszeć o Gdańsku. Potem jednak, po dziesięcioletnim okresie mojej pracy w Trójmieście, wręcz płakała, że musi się wyprowadzać. Pierwszą decyzją jaką podjąłem jako nowy dyrektor było wzięcie w leasing profesjonalnej kamery z przeznaczeniem do olsztyńskiej redakcji. Udało się też załatwić w centrali nowiutki opel Astra combi. Dzięki temu ekipa telewizyjna z Olsztyna miała czym jeździć, bez proszenia o pomoc w różnych instytucjach. Następnie zaczęliśmy starania o wybudowanie nowego studia w Olsztynie. Budowa rychło się rozpoczęła, na terenie obok rozgłośni radiowej. Ja tymczasem znalazłem dla siebie następców. Zatrudniłem w Olsztynie dobrego operatora, Jarka Podolaka, zaś jako dziennikarz zastąpił mnie Jarek Kowalski, wcześniej dziennikarz radiowy. Ciągnęło go jednak w kierunku telewizji. Znał robotę telewizyjną, bo często jeździł z nasza ekipą na różne nagrania.
Bardzo też szybko postępowały prace przy budowie nowego studia telewizyjnego w Olsztynie. W 1998 roku wmurowany był „kamień węgielny”, a już w roku 2000 budynek, ze studiem, został otwarty. Zadbałem o to by obiekt miał możliwość późniejszej rozbudowy, o kolejne piętro. Były tam schody wiodące do tego, nie istniejącego piętra. Goście pytali dokąd wiodą ja odpowiadałem: do nieba. Moim pomysłem również było to, że studio miało wielką, panoramiczną, przeszkloną ścianę. Okno ściany było otwierane. W porannych wiadomościach było słychać autentyczny śpiew ptaków.
W Gdańsku zaś początki miałem trudne. Nie znałem środowiska, zaskoczona załoga ośrodka TVP też jakby delikatnie mnie bojkotowała. Na dodatek zapraszający na miejscowe eventy jakby mnie pomijali. Bo któż znał jakiegoś Osińskiego? Stopniowo jednak wchodziłem w nowe środowisko. Telewizja Gdańsk przejęła w tym czasie, od Warszawy, produkcję sygnału z festiwalu sopockiego. To był nasz wielki sukces. W Gdańsku rozpoczęliśmy też produkcję seriali filmowych. Tam powstawały kolejne odcinki „Lokatorów”, „Sąsiadów”. Bywało tak, że w nocy trzeba było przestawiać scenografię, bo rano w studiu odbywały się kolejne rejestracje. Organizowaliśmy też koncerty muzyczne. A nawet cykliczny program „Od przedszkola do Opola”. Pozostawiłem na antenie, bardzo kontrowersyjną audycję polityczną, prowadzoną przez Marka Ponikowskiego z udziałem m.in. jego żony Barbary Szczepuły. Choć image tego programu było mocno prawicowe to ja uważałem, że nie należy naciskać zbytnio na autorów, by zmieniali cokolwiek w swoim przekazie. Inna rzecz, iż wielu dziennikarzy, którzy robili audycje z wydarzeń politycznych chcieli mojej opinii, w którym kierunku powinny iść komentarze. Zawsze im mówiłem, że najlepiej nie pokazywać własnych poglądów. Bo tylko to daje szansę na wiarygodność u widza. Moja filozofia była jasna: jesteśmy telewizją wszystkich Polaków, niezależnie od ich poglądów politycznych. I miałem takie hasło: płyniemy środkiem rzeki ! Dlatego też sprzeciwiałem się jakimkolwiek komentarzom podczas audycji informacyjnych. Same komentarze zaś winny być prezentowane tylko w programach publicystycznych.
Warszawa wita i żegna
- W Gdańsku przepracowałem 10 lat. W roku 2005 nowy prezes TVP Jan Dworak, poinformował mnie otwarcie, że nic nie trwa wiecznie i on widzi w Gdańsku potrzebę zmiany. Jednocześnie jednak zaproponował mi pracę w … Warszawie. Zostałem tam głównym specjalistą do spraw ośrodków regionalnych TVP. Musiałem przekonywać żonę do kolejnej przeprowadzki. Tym razem do Warszawy. Bo mojej drugiej połowie już tak się spodobało w Gdańsku, że była tam gotowa osiąść. Po około ośmiu miesiącach mojej pracy w stolicy, już w roku 2006 szefem telewizji został Bronisław Wildstein – protegowany nowego rządu PiS. Polecenia stały się mocno polityczne. Nie miałem ochoty pracować w takich ramach. Wróciliśmy do Olsztyna. Mój telefon, który do niedawna grzał się od liczby połączeń, zamilkł. By jednak coś zacząć robić dogadałem się z kilkoma kolegami, że zajmiemy się reklamą na ekranach ledowych, rozmieszczonych na wielu punktach w województwach pomorskim i warmińsko mazurskim. Tu bardzo liczyły się stare, telewizyjne kontakty. A ja po raz pierwszy pracowałem jako prywatny przedsiębiorca. Po kolejnych jednak wyborach parlamentarnych wojewoda Marian Podziewski zaproponował bym się zajął... protokołem dyplomatycznym, kontaktami międzynarodowymi i sprawami kultury w Urzędzie Wojewódzkim. W taki to sposób zostałem urzędnikiem państwowym, na stanowisku radcy wojewody do spraw kontaktów międzynarodowych, protokołu dyplomatycznego i kultury. Jednocześnie wojewoda zobowiązał mnie do ukończenia akademii dyplomacji przy MSZ. To wspaniałe doświadczenie, a przede wszystkim wiedza, którą sobie najbardziej cenię. Bo kontaktów międzynarodowych było coraz więcej. Zrobiliśmy między innymi dwa duże eventy – tour wszystkich ambasadorów, urzędujących w Polsce, po Warmii i Mazurach. Pokazaliśmy im wszystko co najpiękniejsze w regionie. Tym sposobem stali się także ambasadorami Warmii i Mazur w swoich państwach. Bo wszystkim się bardzo podobało.
Na tym stanowisku pracowałem do września roku 2015. Wtedy upomniała się o mnie znów telewizja. Nowy prezes TVP Janusz Daszczyński zaproponował etat telewizyjny w stolicy. Miałem do wyboru TVP2 lub ośrodki regionalne. Oczywiście wybrałem, to co znałem najbardziej, regiony. Ponownie trzeba było przekonywać żonę do przeprowadzki. Nie było to proste. Na szali bowiem stało spokojne życie w naszym, malowniczo położonym, pięknym domu w Gutkowie. Jakoś jednak udało się moją Gabi przekonać. Z dniem 15 września 2015 roku zostałem dyrektorem TVP3 Rozpocząłem od … przewietrzenia Warszawy. W stolicy bowiem, kosztem oddziałów regionalnych, nagromadziło się mnóstwo pracowników. Równolegle zaproponowałem prezesowi Daszczyńskiemu emisję 18-godzinnego programu regionalnego. Naszym planem było tworzenie prawdziwej telewizji małych ojczyzn. Bo taka miała być idea nowej „trójki”. Moja praca została przerwana jednak na początku 2016. Wiadomo nowa, PiS-owska władza chciała mieć swoją telewizję. Była to już telewizja Jacka Kurskiego. Choć miałem kontrakt do roku 2018, to wiedziałem, że w nowych układach politycznych nie ma dla mnie miejsca. Tym bardziej te przemyślenia nabrały sensu, gdy mogłem już przejść na emeryturę. Tak się stało w czerwcu 2016 roku. Wróciłem do Olsztyna.
Pracowita emerytura
Spokojna emerytura to nie był plan Osińskiego.
- Ciągnęło człowieka do jakiejś roboty. Ten plan miałem w głowie jeszcze podczas pracy dla wojewody. Wtedy z Włodzimierzem Niederhausem, Januszem Majewskim, Krzysztofem Krauze chadzaliśmy do ówczesnego marszałka, Jacka Protasa, by zainteresować go pomysłem organizacji „funduszu filmowego”. Takowe funkcjonowały już wtedy w kilku województwach. Wiele filmów miało w opisie dodatek, że są współfinansowane przez władze danego regionu czy wręcz miasta. Nasz region już wcześniej był jednym z ulubionych miejsc kręcenia filmów. Wtedy jednak nic z naszych planów nie wyszło. Teraz chciałem do starych planów wrócić. Umówiłem się na spotkanie z marszałkiem województwa, Gustawem Markiem Brzezinem. Na spotkanie poszedłem w towarzystwie dawnego współpracownika i kolegi Jarka Kowalskiego. Jesienią 2016 roku, już na zlecenie marszałka stworzyliśmy koncepcję funkcjonowania „Funduszu”. Zarząd województwa to zatwierdził i w styczniu 2017 Fundusz rozpoczął działalność. Zwycięzcą pierwszego konkursu w kategorii film dokumentalny został debiutant Piotr Domalewski twórca „Cichej Nocy” jak się później okazało był to strzał w dziesiątkę. Film zdobył Grand Prix na 42.FPFF w Gdyni , 10 nagród Polskiej Akademii Filmowej Orły 2018 i wiele innych nagród w kraju i zagranicą. Zaczęliśmy z marszałkiem jeździć na festiwale filmowe wręczając tam producentom materiały promujące nasz region, jako miejsce plenerów lokacji filmowych. A materiały promujące filmowe plany Warmii i Mazur, rozchodziły się tam jak „ciepłe bułki”. Dzięki tym akcjom, w naszych plenerach powstawało między innymi wiele scen do „IO” Jerzego Skolimowskiego. Film ten otrzymał Nagrodę Specjalną Jury w Cannes w roku 2022. Potem otrzymał nominację do Oscara. Z Cannes mam ciekawe wspomnienie. Kolega bywały na tym festiwalu poinstruował mnie, że do limuzyny, która podwoziła wszystkich gości należy wsiadać tuż za kierowcą. Gdy limuzyna zatrzymała się przed pałacem festiwalowym okazało się, że drzwi samochodu, po mojej stronie otwierają się akurat przed czerwonym dywanem. Tym sposobem przedstawiciel Warmińsko Mazurskiego Funduszu Filmowego dał się sfotografować na czerwonym dywanie.
Teraz dalej promujemy nasz region w świecie filmu. Szczególnie zależy nam na twórcach nie polskich. Bo Polacy znają już uroki Warmii i Mazur. Pomaga nam w tym międzynarodowy portal Crew United. Tam są prezentowane plenery z całej Europy. Ostatnim filmem, który został nagrany w naszych plenerach jest „Tyle co nic” młodego reżysera Grzegorza Dębowskiego – to wstrząsający obraz polskiej wsi w dobie transformacji. Ten debiutancki obraz na 48.FPFF w Gdyni uhonorowany został pięcioma nagrodami. Warto dodać, że filmy dofinansowane przez Warmińsko-Mazurski Fundusz Filmowy zdobyły 84 nagrody na krajowych i zagranicznych festiwalach. Za sukces też poczytujemy sobie, że takie miasta jak Orneta, Reszel, Pasym to jedne z ulubionych plenerów filmowych. Dołączają do tego też wiadukty w Stańczykach. A im więcej Warmii i Mazur w filmach tym chętniej przyjeżdżają tu nie tylko filmowcy ale i turyści z całego świata.
Benefisu Jerzego Hoffmana z okazji 90 urodzin (2022)
Komentarze (10)
Dodaj swój komentarz