Zmniejszająca się liczba kandydatów do stanu duchownego jest, jak się okazuje, tendencją stałą. To nie czasy komunizmu, gdy aplikacja do stanu duchownego była bardzo popularna. Nawet jednak w latach dziewięćdziesiątych, gdy jeszcze żył Jan Paweł II chętnych ciągle było rokrocznie co najmniej kilkunastu.
Cóż więc oznacza obecna bessa. Część komentatorów opublikowanego na naszych łamach tekstu "W tym roku do seminarium w Olsztynie przyszedł tylko... jeden kandydat" uważa, że wszystkiemu winny jest kryzys moralny w jaki zapada w ostatnim czasie polski kościół. Tu przykładem jest niewątpliwie afera z systemowym ukrywaniem pedofilii czy totalna krytyka inności seksualnych. I pewnie część z tych komentatorów ma rację. Choć mnie się wydaje, że „winna” jest także ogólna tendencja laicyzacji życia. Polacy choć formalnie bardzo katoliccy to, jak się okazuje, nie zawsze postępują w zgodzie z nauką kościoła. Same świątynie są też coraz mniej pełne w czasie nabożeństw.
Wypomina się także kościołowi brak chęci do zmian strukturalnych. Spowiedź jest ciągle w konfesjonale, a nie powszechna, jak chciałoby wielu wiernych, w parafiach rządzi ksiądz, a nie rada parafialna, kościół ciągle (wedle tych opinii) nie nadąża za zmianami obyczajowymi, dla wielu instytucją przestarzałą wydaje się celibat.
Cóż więc nam wiernym pozostaje, jeśli kryzys powołań będzie się pogłębiał? Może dojdzie i do takiego momentu, że do Polski przyjadą księża misjonarze choćby z Afryki. Tam kryzys powołań nie występuje. Niewiarygodne? No to dlaczego krajem misyjnym (także i dla polskich księży) była swojego czasu Argentyna? Tylko czy taki ksiądz z Afryki będzie uznawany za uchodźcę?
Krzysztof Szczepanik
Komentarze (4)
Dodaj swój komentarz