Na początku profesor Wojciech Maksymowicz odniósł się do tematu eksperymentów na płodach (W szpitalu uniwersyteckim przeprowadzane są eksperymenty na płodach? Ministerstwo Zdrowia reaguje oraz Szpital wojewódzki wydał oświadczenie ws. oskarżeń o przeprowadzanie eksperymentów na dzieciach).
Jego zdaniem był to bezpardonowy atak na jego osobę.
Jak powiedział, minister zdrowia, Adam Niedzielski, powołał komisję kontrolującą klinikę, która współpracowała w ramach przygotowań do stworzenia ewentualnego projektu. Zatem zdaniem neurochirurga, do eksperymentów nie doszło. Przedstawił wynik kontroli z resortu zdrowia.
– Kontrola dała wynik pozytywny. To znaczy, że nie ma zastrzeżeń, poza stwierdzeniem dwóch drobnych uchybień dotyczących terminologii – powiedział Maksymowicz.
Należy podkreślić, że Wojewódzki Szpital Specjalistyczny w Olsztynie przestrzegał wewnętrznych unormowań i zasad postępowania z ciałami dzieci martwo urodzonymi, bez względu na czas trwania ciąży.
– to fragment odczytanych przez prof. Maksymowicza wniosków pokontrolnych.
Następnie Wojciech Maksymowicz odniósł się do kwestii dyżurów w szpitalu uniwersyteckim. Przypomnijmy, że niedawno też dziennikarze Wirtualnej Polski opublikowali artykuł, w którym opisali, że lekarz przekładał obowiązki parlamentarne nad medyczne. Opisaliśmy to w tekście Prof. Wojciech Maksymowicz zamiast na dyżurach, przebywał w Sejmie (później NFZ rozpoczął kontrole w szpitalu – NFZ rozpoczął kontrole w szpitalu uniwersyteckim).
Zdaniem neurochirurga ataki były zmanipulowane. Stwierdził, że tylko raz w tym roku był na dyżurze, co prawda nie był uwzględniony w harmonogramie. Zaznaczył, że nieobecności, o których pisali dziennikarze, to nie były dyżury, tylko „normalna praca kontraktowa jako lekarza”.
Zauważył, że pojawiły się błędy w terminologii.
– Jakiś niezbyt rozgarnięty urzędnik wrzucił do systemu określenie dyżur na każdą formę pracy, nie patrząc na definicję. Dyżur to pełnienie obowiązków, gdy inne osoby lub instytucje, które mogłyby je wykonywać, nie pracują. To błąd administracyjny, który wielokrotnie się przejawiał – powiedział profesor Wojciech Maksymowicz.
Neurochirurg wyjaśnił, że według kontraktu w szpitalu pracuje ok. 100 godzin (średnio) w miesiącu. Dodał, że w inne dni nadrabiał czas, gdy akurat przebywał w Sejmie, a liczba rzeczywiście przepracowanych godzin była wyższa. Poinformował o tym NFZ, rektora i dyrektora szpitala.
Na koniec dziennikarze zadali pytania profesorowi dotyczące śmierci pacjentki, do jakiej miało dojść poprzez błąd w sztuce lekarskiej w szpitalu uniwersyteckim, o czym pisały ogólnopolskie media.
Według ustaleń mediów, w sierpniu 2015 roku 81-letnia wówczas kobieta powiedziała córce-lekarce, że odczuwa sztywnienie lewej strony ciała i ma trudności z mową. Córka namawia ją na wizytę u neurologa. I tak kobieta trafiła do szpitala, a konkretnie do Kliniki Neurologicznej Uniwersyteckiego Szpitala Klinicznego w Olsztynie.
Lekarze orzekli, że muszą przeprowadzić badanie tętnic szyjnych za pomocą prowadnika.
30 sierpnia o godz. 18 rozpoczyna się operacja. Operatorem jest Mariusz S., lekarz, który robi specjalizację, więc nie ma jeszcze doświadczenia, aby tak skomplikowany zabieg przeprowadzać samemu. Asystować mu ma prof. Maksymowicz.
Zdaniem dziennikarzy Wirtualnej Polski, doświadczony lekarz jest asystentem tylko na papierze. Nie było go podczas operacji.
Zabieg jednak został przeprowadzony. Pacjentka się wybudziła i zaczęła mówić, jednak jej stan zaczął się pogarszać. 2 września ma miejsce kolejna operacja – arteriografia aorty zstępującej oraz naczyń krezkowych i tętnic nerkowych. I w tym przypadku Mariusz S. przeprowadza operację, a prof. Maksymowicz pełni rolę asystenta, chociaż według dziennikarzy nie było go na sali.
81-letnia kobieta jednak czuje się gorzej. Lekarze przeprowadzają kolejne badania. W końcu pacjentka zostaje przewieziona do szpitala miejskiego, a stamtąd do wojewódzkiego (na karcie pacjentki napisane było: „stan ogólny dobry”. Chirurdzy ze szpitala wojewódzkiego określili jej stan jako ciężki (miała niskie ciśnienie i wstrząs hipowolemiczny).
Lekarze przeprowadzają konsultacje i zabiegi. W końcu zdecydowali się na usunięcie prawej nerki. Gdy kobieta leży na stole operacyjnym, chirurg stwierdził pęknięcie torebki nerki. Lekarze wpisują, jako rozpoznanie pooperacyjne, uraz nerki, do którego doszło podczas zabiegu angioplastyki tętnicy szyjnej w dniu 31 sierpnia, a zatem podczas operacji w szpitalu uniwersyteckim. 81-latka została przewieziona na oddział intensywnej terapii. 11 września zostaje u niej stwierdzony rozległy udar, a dzień później umiera.
Rodzina kobiety pozwała szpital uniwersytecki o zadośćuczynienie. Ich zdaniem, zawinili Mariusz S. oraz Wojciech Maksymowicz. 30 grudnia 2020 roku sąd orzekł, że szpital ma zapłacić rodzinie zmarłej ponad 98 tys. zł.
Niewątpliwie powikłania w postaci uszkodzenia nerki są wkalkulowane w ryzyko zabiegu. Jednakże fachowość lekarza polega na tym, aby powikłanie najszybciej zlokalizować i jak najszybciej zaopatrzyć. W realiach niniejszej sprawy powikłanie nie zostało rozpoznane w trakcie zabiegu. Powyższe spowodowało opóźnienia w leczeniu powikłania.
– możemy przeczytać w uzasadnieniu wyroku.
Wyrok nie jest prawomocny. Ani rodzina, ani szpital (władze twierdzą, że nie doszło do błędu) się z nim nie zgadzają.
Profesor Wojciech Maksymowicz przyznał na konferencji prasowej, że nie był stroną w tym postępowaniu. Zaznaczył także, że to sprawa cywilna. Zauważył, że ta sprawa to również jeden z ataków, które miały na celu zdyskredytować go. Bronił Mariusza S., lekarza, który przeprowadzał zabieg.
– Miał zgodę konsultanta krajowego wydaną dużo wcześniej na tego typu działania, ponieważ jest jednym z najlepszych tego typu specjalistów i już wtedy, mimo młodego wieku, miał cztery lata, do tego momentu, stażu, chociaż wymagane są dwa lata. Samodzielnie przeprowadził 162 interwencje wewnątrznaczyniowe, chociaż wymaganych jest 50. Mogę tylko zacytować jedynego biegłego, który wypowiedział się w tej kwestii: „profesor Maksymowicz był osobą, która miała prawo uznać, że kwalifikacje tej osoby są wystarczające – powiedział Wojciech Maksymowicz.
Potwierdził, że nie był obecny podczas operacji, powołał się raz jeszcze na opinię biegłego, zaznaczył, że sam mógł stwierdzić o samodzielności lekarza przeprowadzającego zabieg. Powiedział, że był w odległości kilkunastu metrów.
– Ta procedura jest jednoosobowa, jeden człowiek ją wykonuje. A ja byłem tam po to, żeby, gdyby się urwał np. stent i dostał się do mózgu, ewentualnie otworzyć głowę i go usunąć, bo tak się czasem zdarza – wyjaśnił profesor Maksymowicz.
Komentarze (14)
Dodaj swój komentarz