Za nazwą kapeli stoi bardzo prozaiczna historia. Kolega naszego rozmówcy, głównego wokalisty, Bartosza „Hipisa” Krusznickiego, określił niegdyś jego łydkę jako typową „łydkę grubasa”. Swym wyglądem miała przypominać bowiem prosty, bezkształtny walec. Artyści uznali, że jest to idealna nazwa dla zespołu i tak już zostało.
W jednym z wywiadów powiedzieliście, że na początku powstania zespołu chcieliście grać ostry metal, ale okazało się, że nie wychodzi Wam to najlepiej. Zatem jak byście określili muzykę, którą gracie?
- Metalu nie byliśmy w stanie grać w stu procentach poważnie. Z każdym kolejnym tonem wychodził nam muzyczny miks, który okazywał się już nie być tym „prawdziwym” metalem. Gramy więc wszystko co nas kręci, buja i powoduje ruch karkiem, nogą oraz kota na plecach. Kochamy wszelkie odmiany rocka. Również te bardzo ostre i nie wahamy się ich użyć. Łydka to zespół rockowy, gitarowy, plus cała paleta zapożyczeń z olbrzymiego świata muzyki wszelakiej. Ciężko to jednoznacznie zdefiniować, ale na pewno nie jako „rock zabawowy”, jak to kiedyś ktoś próbował nas opisać.
Mimo wszystko często podkreślacie, że granie to dla Was przede wszystkim zabawa. Czy jednak podchodzicie do tego trochę, jak do tworzenia sztuki?
- Oczywiście, że zabawa, ale możliwe, że miejscami poprzez sztukę! Na pewno nie jesteśmy nadętymi, zwariowanymi artystami przez wielkie „A”, którzy uważają się za jednostki w jakikolwiek sposób wybitne. Mamy alergię na wszelkie przejawy bufonady, wyższości czy megalomanii. Ale też nie robimy tego wyłącznie dla „zgrywy” i nie przyświeca nam zasada „im gorzej tym lepiej”. Nie jesteśmy wykalkulowanymi prymitywistami. To zależy co zdefiniujemy jako „sztukę”. Jeśli jakieś eteryczne, bardzo ambitne, wielowymiarowe dzieło, no to nie, nie tworzymy sztuki. Jeśli zaś do tej definicji dopuścimy prostsze formy tworzenia, to niech będzie. Ale na pewno nie zgłaszamy pretensji do tronów, salonów i poklasku bohemy. „Łydka” to kapela rockowa, a nie Penderecki. Gramy równo i dynamicznie oraz wymyślamy niezłe piosenki z przesłaniem.
A staracie się dopieszczać każdą z nich? Czy pozwalacie sobie na drobne niedociągnięcia?
- Nie pozwalamy sobie na robotę na kolanie. Nie jesteśmy wirtuozami ani profesjonalnymi czy kompozytorami po szkołach, więc słowo „dopieszczać” uzupełnijmy o „w miarę możliwości”. Natomiast mamy ostrą selekcję w utworach i mocno pracujemy nad tym, żeby były spójne i poukładane od początku do końca. Odpowiedzialność wobec słuchaczy wymaga, żeby nie wypuszczać zupełnej kichy, albo piosenek, które są niedopracowane. Poza tym dopóki jakiś utwór nam samym nie siedzi w całości od A do Z, to będziemy w nim dłubać. Nie wyobrażam sobie sytuacji, że gramy coś, co nam samym się nie podoba lub co uważamy za fuszerkę. Byłoby katorgą wykonywać taki numer na scenie.
W Waszych piosenkach poruszacie dość „drażliwe” tematy. Na przykład w „Żydzie” mówicie o religii, w „Gender” o seksualności, a w „Joli Patoli” o postaci „typowego Polaka/Polki”. Czy nadawanie kontrowersyjnych tytułów utworom jest próbą wzbudzenia jakiegoś rodzaju sensacji? Czy jest to może sposób na przyciągnięcie widowni, aby zwrócić uwagę i przedstawić im ważny temat?
- Nie wynika to z wykalkulowanej, cynicznej chęci wywołania kontrowersji. Jakbyśmy chcieli pójść tą drogą, to zrobilibyśmy piosenkę na przykład o aborcji. Piszemy o tym, co nas samych porusza i wzbudza w nas jakieś emocje, tak dyskomfort jak i rozbawienie. W tekstach kumuluje się nasz sposób widzenia świata i niejednokrotnie jest to forma samokrytyki i spowiedzi, nie tylko przypinanie łatek innym. Na szczęście jako zespół rockowy pozwalamy sobie na ruszanie tematów również mocno emocjonalnych i zabarwionych pejoratywnie. Mamy swoje kręgosłupy i one podszeptują nam każdego dnia tematykę do kolejnych kawałków. Ale nigdy, przenigdy nie robimy tego z premedytacją, dla czczego rozgłosu. Staramy się być szczerzy w tym, co robimy i mamy nadzieję, że publiczność to słyszy, odbiera należycie i docenia.
A identyfikujecie się z jakimś konkretnym nurtem politycznym, światopoglądowym, religijnym?
- Jesteśmy wypadkową bieli, czerni i szarości, na bardzo wielu polach. Uważamy, że tragedią współczesnego świata jest próba skoszarowania i zdywersyfikowania umysłów, zapakowania ludzi do okopów i zamykanie ich w pudełkach z określonym napisem. Są dobre rzeczy po lewej stronie, są dobre po prawej, są dobre i w centrum. Jeśli coś cenimy, to zdrowy rozsądek i elementarną logikę. Trochę nad tym ubolewamy, bo może prościej by było znaleźć odpowiedzi na kilka pytań, gdybyśmy byli mocno zideologizowani. Otwarty i niespętany umysł pozwala jednak dostrzec o wiele więcej. Poza tym, już tyle razy widzieliśmy sytuację, w której ktoś z wielkimi hasłami na ustach postępuje kompletnie odwrotnie...
„Rapapara” to Wasza najbardziej znana piosenka. Choć minęło już niemal 8 lat od jej premiery, ludzie wciąż za nią szaleją. Jak reagujecie na to, że powstaje tak wiele coverów i przeróbek?
- Z jednej strony jest to bardzo miłe. Super, że nasza piosenka tak się podoba i że ludkowie chcą ją grać, coverować, bo to pokazuje, że wiele dla nich znaczy. Trzasnąć takiego hiciora to chyba marzenie każdego grajka, także „Kochani, Smacznego”. Natomiast trochę nas smuci fakt, że ten utwór już „nie jest nasz”. Jej rozumienie i interpretacja jest już poza naszym zasięgiem. Sprawia nam frajdę oglądanie, jak grają to inne zespoły, solowi muzycy itp., natomiast zdecydowanie odmawiamy „podhaczenia się” pod ten kawałek wielu osobom wietrzącym możliwość ugrania czegoś dla siebie. Dlatego nie zgodziliśmy się, np. na oficjalne remiksy taneczne czy zamieszczenie go na składankach nie mających absolutnie nic wspólnego z muzyką, która nas reprezentuje.
A czy opowieść o kobiecie o „wielkim ryju” bazuje na Waszych doświadczeniach? Któryś z Was miał z nią przyjemność… spotkania?
- Ryj jest tu oczywiście metaforyczny i uosabia w dość łopatologiczny sposób wszelkie wady, które potrafią rzutować na nasze postrzeganie innych osób. Jeśli chodzi o przekaz wprost, no to nie. Żaden z nas nie spotykał się z osobą, która miałaby szczękę niczym szufla do śniegu...
Hipis, czy nadal prowadzisz swój sklepik muzyczny na olsztyńskiej starówce? Starcza Ci na niego czasu?
- Sklepik jest już zamknięty. Przy 3-4 koncertach tygodniowo nie ma po prostu szansy prowadzić porządnie tego typu interesu. Każdy z nas jakiś czas temu stanął przed dylematem „i co teraz, praca czy zespół”. Decyzje zapadły całkiem niedawno. Przechodzimy na zawodowstwo. Napawa nas to olbrzymią obawą, co będzie dalej, zwłaszcza w branży tak nietypowej jak granie rocka w kapeli. Ale każdy z nas marzył, że może kiedyś, gdzieś, w dalekiej galaktyce przyjdzie taki dzień, że będzie można żyć z szarpania strun. I bardzo, ale to bardzo głupio byłoby nie spróbować tego po naprawdę wielu latach grania, stojąc o krok od spełnienia marzeń.
Odwiedziliście z koncertami wiele miast Polski, szykuje się pewnie jeszcze więcej. Chętnie ze swoją muzyką powracacie do Olsztyna? Inaczej się gra przed widownią w rodzinnym mieście?
- Są na mapie Polski miasta, gdzie koncerty to naprawdę grube wydarzenia z publicznością liczoną w czterech cyfrach. Ale jeździmy też do mniejszych miejscowości, gdzie koncerty odbywają się we wręcz kameralnej, rodzinnej atmosferze. Co granie to wyzwanie. Staramy się zawsze dać z siebie tyle na „ile fabryka pozwoli”, niezależnie od kalibru miasta. Olsztyn jest dość specyficzny. Na koncertach widać starych, pancernych fanów, którzy znają nas jeszcze z czasów absolutnie garażowych i piekielnie cieszy nas, jak szczerze współdzielą radość z naszych wszelakich osiągnięć. Ale mamy też całkiem świeżych kiboli, którzy czasem nawet nie wiedzą, że „Łydka” jest z Olsztyna (śmiech). Na pewno odczuwamy niesamowitą satysfakcję, kiedy we własnym mieście uda nam się zagrać dobry koncert i sprawić, że ludzie wychodzą zmęczeni, ale bardzo zadowoleni.
Odbiór fanów jest ważny, ale to nie oni są Waszymi pierwszymi recenzentami... Jak żony i partnerki reagują na Waszą twórczość? Komentują, to co robicie?
- Oczywiście, że tak! Może nie siedzą w zespole z korzeniami, będąc gabinetem cieni, ale założę się, że każdy z nas w domu woła swoją Panią i puszcza to, co tam wydłubiemy na próbie czy płycie. Potem z nadzieją w oczach czekamy „przejdzie, czy nie przejdzie?” (śmiech). Każdy z nas mieszka w domu, więc i zawsze kawałek tego domu przynosi na próbę. I vice versa – każdy z nas dużą część zespołu przenosi do domu... Gramy szczerze i emocjonalnie, wyrażając samych siebie, więc nie da się tego rozgraniczyć.
Waszym „Paniom” nie przeszkadzają częste wyjazdy na koncerty?
- Nie da się uniknąć spięć na tym polu, bo ciężko przełknąć weekendową nieobecność męża, ojca czy chłopaka, przez powiedzmy 40 tygodni w roku. Ale pracujemy nad kompromisami i jakoś to na razie idzie. Czasem jest nam tęskno i samotnie, ale przynajmniej nigdy nie nudno. Nie gramy też tras tak wyczerpujących jak giganci, których np. pół roku nie ma w domu. Staramy się nadrobić weekendy w inne dni tygodnia.
Hipis, jesteś głównym wokalistą zespołu. To Ty piszesz teksty. A jak w szkole radziłeś sobie z językiem polskim?
- Czasem cztery, czasem sześć. Nigdy nie żywiłem jakiejś olbrzymiej miłości stricte do polonistyki jako takiej, ale pisać i mądrzyć się lubię. Chociaż bywa, że z błędami stylistycznymi. Od zawsze uwielbiałem natomiast czytać. Dzień bez książki to lipa i sromota.
Bawicie się słowem, co stanowi również element specyficznego humoru, obecnego w Waszych utworach. W jednym z wywiadów wspomnieliście, że można go określić jako nieco „rubaszny”. Czy w związku z tym większość widowni „Łydki” to mężczyźni?
- Ba, ja bym zaryzykował stwierdzenie, że jest co najmniej pół na pół, o ile nawet nie większość naszej publiki to kobiety! Wynika to trochę z tego, że poważniejszym facetom trochę głupio słuchać „Łydki Grubasa”, jeśli uważają się np. za „prawdziwych metalowców”.
A myślicie, że niektóre kobiety mogą czuć się urażone tekstami Waszych piosenek?
- No niestety, jest taka możliwość, ale ciężko robić satyrę tak, żeby broń Boże nikt nie poczuł się dotknięty. Liczymy na to, że ludzie potrafią zrozumieć groteskę oraz wielowymiarowość naszych tekstów i nie pojmują ich wyłącznie wprost. Relacje damsko – męskie są fascynujące i często o nich śpiewamy, a że jesteśmy facetami, to siłą rzeczy, często prezentujemy męski punkt widzenia. Czy to już szowinizm? Chyba nie... Tak samo, jeśli piszemy o Polsce, to przecież nie po to, żeby obrażać Polskość, tylko żeby zwrócić uwagę na to, co nas w tym kraju wzrusza, śmieszy lub boli. Na najnowszej płycie dla równowagi jest utwór „Ona mówi”, zdecydowanie sławiący niewieścią przebojowość...
Faktycznie „Ona” potrafiłaby przytłoczyć niejednego przedstawiciela płci przeciwnej. Mam wrażenie, że w znakomitej większości Waszych utworów, kobiety przedstawiane są właśnie jako „silne babki” i to je łączy. A jak sprawa wygląda, jeżeli chodzi o zespół? Wszyscy macie raczej podobne charaktery, czy każdy z Was jest kompletnie z innej bajki?
- Jesteśmy czarną bandą zupełnie odmiennych indywiduów. Naprawdę! Stanowi to bez wątpienia naszą siłę napędową i kształtuje zarówno dźwięki jak i finalne przesłanie. Gdyby jakiś psycholog położył nas na kozetce i porządnie zdiagnozował to możliwe, że po cichu wcisnąłby przycisk wzywający Straże... Posiadamy jednak cechy, które nas łączą w kolektyw i dzięki temu jesteśmy w stanie tworzyć zespół. No i wszyscy lubimy konkretne, rock and roll’owe granie. Mamy też potężny, wspólny bagaż doświadczeń zespołowych i około zespołowych, także mieliśmy czas żeby się „dotrzeć”.
Wspomnieliście, że próbowaliście robić numery pod publikę, które się kompletnie nie sprzedały. Która to była płyta?
- Nigdy nie próbowaliśmy zrobić jakiegoś paździerza, który w zamyśle miałby być napisany wyłącznie dla kasy, pod masowego odbiorcę. To nie tak. Kombinowaliśmy kiedyś z gatunkami muzycznymi, które dla żartu chcieliśmy wpleść w nasze gitarowe granie. Ale były to klimaty tak nam obce, że nie brzmiało to dobrze i nie „czuliśmy” tego. Było tak i przy „O-durze” i przy „Socjalibacji”. To co nie grało, bez żalu zostało odrzucone. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że nigdy nie mieliśmy sytuacji, że się załamaliśmy, bo coś „nam się nie sprzedało”.
A czy po tylu latach obecności na scenie muzycznej czujecie już swobodę w tworzeniu? Czy jednak z tyłu głowy nadal pojawia się głos, który przypomina, że płyta i koncerty muszą się sprzedać, więc staracie się nieco dostosować utwory pod swoich odbiorców?
- Mam szczerą nadzieję, że nigdy nie zostaniemy niewolnikami konieczności robienia określonych obrotów czy notowania zysków. Mamy ten komfort, że komponujemy, nagrywamy, wydajemy się i organizujemy koncerty na własną rękę. Nie jesteśmy w żadnej wytwórni, nie mamy producentów mówiących nam co i jak grać. Nasz manager Marcin Koćmierowski jest bardziej kolegą niż nadzorcą niewolników i mobilizuje nas, zamiast wynaturzać. Oczywiście im dalej w las, tym więcej drzew. Postrzeganie realiów lubi się zmienić. Też nie będziemy ściemniać i robić z siebie jakichś totalnych rebeliantów, antykomercjuszy czy anarchistów. Jeśli da się coś zarobić, to nie przeszkadza nam to. Ciężko pracujemy i bardzo się staramy. Uważamy też, że artysta nie musi być głodny, żeby był szczery. Nie mamy problemu z tym, żeby czasem odpuścić konkretny utwór albo wyśpiewać łagodną wersję tekstu, bo na sali są dzieci albo osoby z nieco innej bajki niż heavy metal. Ale, i jest to jedna z najbardziej fantastycznych spraw, udaje nam się pogodzić rozwój zespołu, ewolucję nas samych, z wymaganiami publiczności. Naprawdę nie jesteśmy zmuszeni iść na jakiś „zgniły kompromis”, żeby w ogóle móc wyjść na scenę. Nie damy sobie wybić zębów, nie zaczniemy grać balladek o miłości, specjalnie do radia, nie wyrzucimy gitar na rzecz wybotoksowanej blondyny i nie ma mowy, żeby ktoś nas zmusił do ugięcia się tak mocno, że nie widzielibyśmy własnych Łydek. To jest rockowo metalowy, grający na żywo, dosadny tekstowo i bezpośredni w przekazie band. I tak zostanie.
A przed koncertem nadal martwicie się, czy publiczność dopisze i czy złapiecie ze sobą fajny kontakt? Czy może to już ten etap, że jesteście bardzo pewni siebie na scenie?
- Zawsze towarzyszy nam w jakimś stopniu niepewność. Trema jest nieodłączną towarzyszką grajka. Jak jej nie ma to znaczy, że być może już odpłynął w rutynę. Każdy kolejny koncert to wyzwanie i inaczej się toczy. Sprzężenie z publicznością jest zawsze zwrotne i dwukierunkowe. Ale w większości przypadków widzimy, że ludzie to doceniają to. Wiedzą, że wychodzą do nich normalni ludzie, którzy chcą dla nich zagrać i z nimi pobyć. Bez sztucznych barier i gwiazdorskiego dystansu. Jeśli w dodatku są na sali osoby, które oddają to pokazując gotowość do uczestnictwa w zabawie i srogiego odbioru naszych dźwięków, wtedy bywa, że maszyna rozkręca się do czerwoności i dzieją się rzeczy niesamowite. Dla takich chwil warto grać i dla takich chwil ludzie chodzą na nasze koncerty...
Dziękuję za rozmowę.
Komentarze (9)
Dodaj swój komentarz