Krystian właśnie przyjechał spod Kijowa. W tamtą stronę pojechali w parę samochodów wypełnionych medykamentami i żywnością. Wracając, zabierali do aut po parę osób, żeby pomóc im dostać się do Polski. — To przecież oczywiste – odpowiada, kiedy pytam go o powody zaangażowania się w taką wyczerpującą, kosztowną i – co tu gadać – jednak trochę ryzykowną misję. Jadą wprawdzie samochodami cywilnymi i nie wożą żadnej broni, jednak kto wie, co komu strzeli do głowy tam, po drugiej stronie granicy, gdzie obowiązują już prawa wojny. — Wierzę, że moja pomoc jest tam potrzebna. Teraz oni potrzebują nas. Może kiedyś my będziemy potrzebowali ich?
Na wszelki wypadek nie podajemy tutaj nazwisk uczestników tej spontanicznej akcji humanitarnej i nie pokazujemy fotografii ani nich samych, ani numerów rejestracyjnych ich samochodów.
Dojechawszy do Odessy byli zaskoczeni faktem, że – pomimo wszystko – toczy się tam jeszcze „normalne życie”. Otwarte są sklepy, bary i restauracje. Przedsmak wojny można było poczuć dopiero w Białej Cerkwi, miejscowości położonej 80 km na południowy zachód od Kijowa. Droga czasu wojny jest dziurawa, jak sito i lepiej nie próbować jechać po niej nocą. Tym bardziej, kiedy godzina policyjna zaczyna się już o 19, a żołnierze patrolujący miasto ostrzegają, że najbliższa przyszłość nie rysuje się zachęcająco. Kiedy wjeżdżali wieczorem do Kijowa, zdołali nawet przekonać policję, żeby ich wpuściła do miasta po godzinie policyjnej. Wtedy przyszedł jednak żołnierz i zabronił. Najpierw zaczęli na siebie strasznie krzyczeć – on oraz policjanci – po czym żołnierz odbezpieczył kałacha, wypalił ze dwa razy w powietrze i było już jasne, że tę noc spędzą w samochodzie u bram stolicy.
Jak trudno jest opowiadać o wojnie, na której ludzie codziennie ocierają się o śmierć i nie przesadzić z mocnymi określeniami. Ale z drugiej strony, chcąc uniknąć języka zbyt patetycznego, nie zlekceważyć grozy tych dni, spędzanych pod nieustannym ostrzałem nieprzyjacielskiej artylerii oraz pod regularnymi bombardowaniami lotniczymi.
Żeby poruszać się po mieście w stanie wojny, trzeba mieć specjalne przepustki. Bez nich pozostają do dyspozycji jedynie główne trakty komunikacyjne. Wszędzie pilnuje porządku wojsko, sprawdzające także dokumenty. Samochody oklejone czerwonymi krzyżami pomocy humanitarnej mogą liczyć na pewne względy, choć oczywiście bez przesady. Ich załogi także trzeba przecież skontrolować, czy nie są przypadkiem dywersantami przysłanymi przez nieprzyjaciela. Ukraińskie media publikują na stronach internetowych instrukcję dla cywilów, po czym poznać, że ktoś może być takim dywersantem oraz jak postąpić w takim przypadku. Oczywiście nie próbować pojmania go gołymi rękami – taki wyszkolony specjalista bez trudu poradzi sobie z niewprawnym w walce wręcz cywilem. Należy natychmiast zawiadomić służby oraz niekoniecznie robić zdjęcia podejrzanej grupy. To także może spowodować poważne niebezpieczeństwo.
Jazda przez kraj w stanie wojny to wielkie wyzwanie dla zwykłego, cywilnego samochodu. W jezdni jest pełno dziur od pocisków, a i tak nie zawsze można po niej przejechać. Czasem trzeba po chodniku albo po torowisku i wtedy samochody naprawdę zdają egzamin z wytrzymałości. I nie obejdzie się przy tym bez napraw dokonywanych w trasie. — Trzeba sobie z tym poradzić, bo kto ci pomoże w tych warunkach – dodaje olsztyński wolontariusz.
W miejscowościach położonych blisko obszarów działań wojennych nie ma żadnych dostaw żywności ani leków, i dlatego trzeba dotrzeć z pomocą szczególnie właśnie tam. — Kiedy wracaliśmy z Białej Cerkwi spotkaliśmy ukraiński bus jadący z Zaporoża. Jego załoga poskarżyła się, że wszystko, cała pomoc z Zachodu, jedzie na Kijów, a o nich nikt nie pamięta.
Dowiezione medykamenty oraz żywność przekazują na miejscu wolontariuszom, po czym mają już w samochodach miejsce na zabranie z powrotem kilku osób. Ogłoszenia w tej sprawie dają na przykład na Facebooku. Choć wcale nie wszyscy mieszkańcy ostrzeliwanych miast chcą, albo mogą, uciekać na zachód. — Niektórzy – bo są już starzy i schorowani, inni – bo widząc, ilu rodaków zostało, towarzyszy im, udzielając niezbędnej pomocy – opowiada Krystian.
Do Hrebennego jest z Olsztyna 600 km. To kawał drogi, prowadzącej jednak przez bezpieczny, spokojny kraj. Potem, po przejechaniu granicy, czeka ich drugie tyle, tym razem trzeba jednak „mieć oczy z tyłu głowy” i zachować wszędzie ostrożność. — Trzeba znać granice bezpieczeństwa. My się nie pchamy na front. Jeździmy tylko tam, gdzie jest w miarę bezpiecznie. Choć i polski autokar wywożący cywilów z Białej Cerkwi dostał się pod ogień rosyjskiego patrolu. Przestali strzelać dopiero wtedy, kiedy zobaczyli, że to naprawdę pomoc humanitarna. Czyli teoretycznie warto mieć pojazd odpowiednio oznakowany czerwonymi krzyżami, choć nigdy nie wiesz, na kogo trafisz. Jeden patrol cię przepuści, a drugi zastrzeli – jak to na wojnie.
Takie oznakowanie pojazdu pomaga za to na pewno w kontaktach ze służbami ukraińskimi. Czy to na przejściu granicznym, czy w czasie przejazdu przez miasto podczas nocnej godziny policyjnej, nikt się specjalnie nie czepia i wszyscy starają się pomagać. Choć im bliżej strefy działań wojennych, tym częściej zatrzymują pojazdy i zaglądają do ich bagażników. — Nie wiem, co by było, gdyby nie te „humanitarne dostawy” nie tylko z Polski – kontynuuje Krystian. — Oprócz jedzenia i leków wozimy także pieluchy dla dzieci, mydło, papier toaletowy i jakieś podstawowe kosmetyki, niezbędne do życia każdemu człowiekowi. Jak na przykład pasta do zębów. Czasem udaje się uzyskać pomoc ze strony policji, która prowadzi wtedy humanitarny konwój migając światłami radiowozu.
Na początku wielkiego ukraińskiego exodusu na zachód zdarzały się przypadki śmierci z wycieńczenia osób, które uciekły z domu tak, jak stały i zwyczajnie nie wytrzymały zimna oraz zmęczenia podczas oczekiwania w gigantycznej kolejce na granicy. — Początki były trudne, bo mało komu chciało się ruszyć z domu i nieść pomoc. Teraz są różne zrzutki, ludzie kupują autobusy, mijamy w trasie Niemców, Czechów i Słowaków którzy przyjeżdżają tutaj, tak samo, jak my. Choć, zdaniem Krystiana, to jednak Polacy stanowią 80% tej ogromnej rzeszy wolontariuszy niosących pomoc.
Jak opowiada nasz podróżnik, Ukraińcy – potomkowie dawnych kozaków - wierzą, że wygrają i nawet na chwilę nie opuszczają gardy. Za to żołnierze rosyjscy mają niskie morale. — Strzelają już do cywilów, którzy idą spokojnie po ulicy, prują do samochodów czy do autobusów. To świadczy o tym, jak z nimi źle. Jeden samochód oklejony znakami czerwonego krzyża dostał z bazooki i jego załoga została ciężko ranna.
Są między Polakami a Ukraińcami zaszłości historyczne, ale teraz nikt już o nich nie pamięta. — To się zatarło. Było – minęło. Tak samo, jak z Niemcami – mówi Krystian.
Kiedy pomaga się ludziom, nie sposób zapomnieć o zwierzętach, także narażonych na śmierć nie tylko od kul nieprzyjaciela. Kiedy ludzie zajęci są ratowaniem swojego życia, czworonogom zaglądają w oczy głód i choroby. Co prawda niektórzy uciekinierzy zabierają ze sobą swoich czworonożnych przyjaciół. Zdarza się nawet, że niosą ich na rękach do granicy. Niestety nie każdy ma jednak siłę, żeby iść tam nawet samemu. Wtedy jego zwierzak zostaje wraz z nim w domu. Pozostają także podopieczni schronisk, o których nikt się w tym trudnym czasie przecież nie upomni. — Jednym busikiem przywieźliśmy 36 psów. Głównie ze schronisk, bo hodowcy sobie przecież poradzą, jeden pomoże drugiemu – opowiada Krystian.
* * *
Inny olsztyński wolontariusz, Marcin, używający pseudonimu „Markus”, może sobie pozwolić na kilkudniowy wyjazd na wschód bez potrzeby brania urlopu w pracy. A wyprawa tam obyła się bez kul świszczących nad głową i pocisków wybuchających w zasięgu wzroku. — Mieliśmy oczywiście świadomość, że możemy napotkać jakiś rosyjski oddział, który nie wiadomo, jak nas potraktuje. Na szczęście nic takiego się nie wydarzyło.
Wojska rosyjskie nie zdołały zamknąć pierścienia oblężenia wokół Kijowa i do miasta można nadal dostać się od strony południowej, pozostającej pod kontrolą wojsk ukraińskich, właśnie jadąc drogą przez Białą Cerkiew. Są oczywiście jeszcze jakieś ścieżki w terenie, jednak nie sposób poprowadzić nimi transportu z zaopatrzeniem. Ta historyczna miejscowość ma teraz ogromne znaczenie strategiczne. Jeżeli zostanie zdobyta przez najeźdźcę, zamknie on wtedy stolicę Ukrainy w tzw. „kotle” bez możliwości dostarczania zaopatrzenia z zewnątrz. Warszawa mogła podczas powstania w 1944 roku liczyć na organizowane przez aliantów zrzuty broni oraz innego zaopatrzenia z powietrza. Kijów jednak liczyć na to nie może. Wojsko ukraińskie nie dysponuje odpowiednimi samolotami a jego zachodni alianci unikają bezpośredniego zwarcia z wojskami rosyjskimi i samolotów nad Kijów nie wyślą.
Wojna obronna z przeważającymi siłami nieprzyjaciela to wielkie wyzwanie wymagające wielkiego poświęcenia. oczywiście W Białej Cerkwi widzieli żołnierzy marznących w pełnych błota okopach strzegących miasto. Miejsca do spania dla nich urządzono w piwnicach zrujnowanych budynków. W niektórych ustawiono polowe łóżka przykryte kocami i śpiworami a w innych żołnierze leżą po prostu na kocach rzuconych na gołą ziemię.
Jak opowiada Markus, mieszkańcy Białej Cerkwi przestają już reagować na alarmy bombowe obwieszczane przez syreny. — Nic się zwykle po nich nie dzieje, bo samoloty zawracają do bazy nie dolatując nad miasto i ludziom nie chce się nawet ruszać z domu do schronu. Być może na tym polega taktyka wojsk najeźdźczych, żeby w ten sposób wywoływać panikę i zwyczajnie zmęczyć hardych białocerkwian.
W nocy miasto jest oczywiście zaciemnione, jednak w ciągu dnia żyje swoim normalnym rytmem. Ludzie chodzą po ulicach i załatwiają swoje sprawy. Na Białą Cerkiew spadły dotąd dwie bomby i nikomu nie spieszno do wyjazdu. — Nikt nie ma ochoty zostawić dorobku swojego życia na pastwę losu. Wiele osób liczy też na to, że mimo wszystko obejdzie się bez wkroczenia tutaj wojsk rosyjskich. Oczywiście gdyby jednak podeszły za blisko, to wtedy ludzie zaczną uciekać. Wywieźli tylko dzieci i z każdej rodziny ktoś został, żeby pilnować dobytku.
Wygląda także na to, że życie codzienne dwustutysięcznego miasta toczy się rytmem od dawna ustalonym: — Rano wychodzi na ulicę pani, która ją sprząta, zbierając śmieci. Skoro ona pracuje, to prawdopodobnie różne zakłady pracy także funkcjonują w miarę normalnie. Chociaż mogę tak jedynie przypuszczać, bo przecież nie miałem jak tego sprawdzić. Kiedy mężczyźni poszli bronić swojego kraju, mogą pracować jedynie te zakłady, które zatrudniają kobiety. Chociaż także w wojsku stanowią one ok. 20% stanu osobowego.
O trudnej sytuacji obywateli Ukrainy, którzy znaleźli się w strefie walk albo w tej okupowanej przez rosyjskie wojsko, można dowiedzieć się rozmawiając z ludźmi. — Tam sytuacja zmienia się dynamicznie z godziny na godzinę: ktoś strzeli, ktoś rozwali dom, ktoś zginie a ludność rzeczywiście nie ma co jeść. Za to w tych w miarę bezpiecznych miejscach, w których myśmy przebywali, jest w zasadzie wszystko.
* * *
Maciek z Olsztyna przystał do grupy na samym początku jej aktywności. Od tej pory był na Ukrainie już dwa razy. Dotarł wtedy do Lwowa. Miasto nie jest okrążone, więc dojechać do niego można w miarę szybko. — Samej wojny tam nie ma, widać za to jej skutki: ogólny chaos, panikę oraz tłumy różnych ludzi. Jedni chcą uciec a drudzy próbują na tych pierwszych zarobić. Za podwózkę ze Lwowa do granicy życzą sobie nawet 400 dolarów od głowy. Średnia pensja na Ukrainie to 100 – 150 dolarów.
Jadąc do Lwowa pilnie śledzili dostępne w Internecie informacje na temat położenia wojsk rosyjskich. — Są tacy śmiałkowie, którzy jeżdżą nawet na front – i wracają stamtąd. My jednak aż takiego hardcoru nie szukaliśmy. Choć przecież nigdzie nie jest bezpiecznie. Na lotnisko w Jaworowie spadły rakiety wystrzelone z okrętu znajdującego się na Morzu Czarnym.
We Lwowie bardzo potrzebne jest mleko dla dzieci, inne jedzenie dla nich oraz pieluchy, a także środki higieniczne dla dorosłych. Zawieźli więc tego „towaru” ile się dało, robiąc wcześniej zbiórki pieniężne oraz rzeczowe wśród znajomych. — Ogłaszamy te zbiórki gdzie się da. Poza tym ludzie sami się mobilizują. Każda szkoła czy świetlica wiejska zbiera te dary i czeka na wolontariuszy jadących na Ukrainę. Miałem już mnóstwo telefonów, czy mogę przyjechać i zabrać uzbierane rzeczy. Wystarczy, że pokażesz zdjęcie spod dworca lwowskiego, to już ci każdy wierzy, że tam byłeś. Nie trzeba nikogo nie wiem jak długo przekonywać.
W drodze na Ukrainę zatrzymał Maćka stojący przy drodze Białorusin i poprosił o zabranie ze sobą przygotowanej przez niego pomocy dla ludzi: zupki chińskie, jod, leki przeciwbólowe i przeciwzapalne. Sam nie miał dokumentów uprawniających do przekroczenia granicy a także chciał pomóc.
Kiedy dojedzie już na miejsce stara się Maciek nie poruszać w rozmowach z mieszkańcami tematów wojennych. — Raczej próbuję podtrzymać ich na duchu. Oni już swoje przeżyli. Na dźwięk przelatującego śmigłowca dziewczyna mi mało przez szybę nie uciekła z samochodu. Inna pani stwierdziła z kolei, że jak spotka Rosjanina, to nie wie, co zrobi. Są na pewno rozgoryczeni i źli.
Wiadomo, że trzeba ludziom pomagać, jednak pakować się tam – do tego na własny koszt – to już decyzja naprawdę odpowiedzialna. — To jedyny sposób, w jaki mogę pomóc – wyjaśnia Maciek. — Nie mam warunków mieszkaniowych, żeby przyjąć jakąś rodzinę, nie mam zbyt wiele pieniędzy, żeby wpłacać na pomoc dla Ukrainy, mam za to samochód i dlatego teraz z niego korzystam.
Benzynę na podróż na wschód finansuje zbiórka wśród znajomych. Jedyny kłopot jest z brakiem urlopu. Maciej wyrusza więc w drogę w piątek po pracy, na miejscu we Lwowie jest w sobotę rano a w niedzielę po obiedzie trzeba już ruszać z powrotem do domu. — Lepiej byłoby zatankować kogoś, kto jest tam na miejscu. Zrobi tę samą robotę, co ja a nie będzie musiał zasuwać 600 km w jedną stronę do granicy ukraińskiej. Te sto litrów ropy, które spalę podczas takiego weekendowego wypadu, komuś innemu wystarczą na tydzień kursowania między Lwowem a granicą i przewożenia ludzi uciekających przed wojną.
Wiele dobrego daje możliwość skorzystania z kodu BLIK.
Maciek zatankował samochód na stacji benzynowej, podszedł do kasy i podał uzyskany przez telefon kod BLIK od pani z fundacji edukacyjnej „Wesoła góra”, która wzięła w opiekę tę grupę wolontariuszy.
Kiedy proszę go o krótkie podsumowanie, mówi po prostu: — Ważne, żeby nie bać się pomagać. Robić wszelkie zbiórki a teraz, kiedy ukraińskie dzieci trafiły do polskich szkół, edukować nasze dzieci, żeby przyjęły przybyszów po przyjacielsku. Warto pomagać i trzeba pomagać.
* * *
Karolina z Olsztyna była jedną z osób, które zaangażowały się w akcję pomocy od razu po wybuchu wojny. — Zaczęło się od naszego kolegi Łukasza, który zobaczywszy, co dzieje się na Ukrainie w dniu rosyjskiego ataku napisał po prostu na Facebooku, że jedzie tam ratować ludzi. Skrzyknęliśmy się w grupie przyjaciół i dzwonimy do niego z pytaniem, jak możemy pomóc. A on na to: „przyjeżdżajcie, potrzebujemy kierowców, którzy pojadą ze mną do Lwowa”. Wielu uchodźców docierało wtedy do Lwowa pociągami ewakuacyjnymi lub innymi środkami transportu i potem nie mieli jak dotrzeć na przejście graniczne z Polską. Wielu szło po prostu piechotą, dźwigając swoje walizki.
Założyli wtedy adres e-mail pt. [email protected] na który mogą zgłaszać się wszyscy zainteresowani udzieleniem pomocy uchodźcom. A na stronie www.kierowcyukraina.pl znajdziecie jeszcze mnóstwo informacji przydatnych w tej kwestii. Zgłosiło się wiele osób z własnymi samochodami oraz równie wiele gotowych pojechać jako kierowcy nie swoimi samochodami. Nie zabrakło wśród nich także pań. Karolina z trzema koleżankami ogarnęły to wszystko od strony logistycznej, dzwoniąc do kierowców, umawiając ich oraz wpisując do bazy w Excelu. Do szukania chętnych do pomocy wykorzystali także media społecznościowe a wszystko wklepywali potem ręcznie do Excela czując, że za chwilę padną z wyczerpania. A naprawdę było co robić, kiedy jednego dnia jechało jednocześnie 45 kierowców i trzeba było koordynować przebieg tej wielkiej wyprawy. I wtedy Damian, informatyk, uratował im życie proponując zautomatyzowanie tego procesu przy wykorzystaniu zdobyczy nowoczesnej techniki cyfrowej. — Po tygodniu zaczęło to już wszystko fajnie hulać, choć dziewczyny z pewnym trudem adaptowały się do zaproponowanej przez Damiana automatyzacji całego procesu. I mamy dwa linki. Pod jednym zgłaszają się nowi kierowcy, gotowi do wyjazdu po raz pierwszy, a pod drugim meldują swoją gotowość „weterani”, doświadczeni już podczas poprzednich wyjazdów. Ci drudzy nie muszą się już nigdzie meldować. Po prostu zapisują się na kolejne dni „służby wolontariackiej” w formularzu Internetowym.
Samochody jeżdżą swego rodzaju „konwojami” - czyli po kilka pojazdów w grupie mającej swojego lidera. Wtedy wszyscy pomagają sobie wzajemnie i na pewno wzrasta poziom bezpieczeństwa takiej wyprawy. Kiedy wracali z uchodźcami włączali na granicy światła awaryjne i służby przepuszczały ich bez kolejki. Szkoda było przecież czasu na stanie w korku. Potem jednak uchodźców zaczęło być już tylu, że przestało to być możliwe. Teraz dowożą zatem ludzi do przejścia i wracają po następnych, a ich pasażerowie przekraczają granicę pieszo.
— Nasze samochody są już na tyle znane, że kiedy zobaczy je ukraińska policja, to zaczyna je eskortować. A żołnierze kierujący ruchem zatrzymują go, żeby polska kolumna humanitarna mogła jak najszybciej przejechać. Samochody są oznaczone kogutami, ich załogi mają krótkofalówki a patronująca wolontariuszom fundacja „Wesoła góra” złożyła kilka projektów o rządowe granty, żeby wyposażyć grupę w środki łączności.
Warszawska firma zgodziła się użyczyć busy do przewożenia ludzi, pod warunkiem jednak, żeby grupa uzyskała patronat którejś organizacji humanitarnej. I wtedy zajmująca się edukacją domową fundacja „Wesoła góra” takiego patronatu udzieliła. — Napisali dla nas odpowiednie projekty a teraz, czegokolwiek nie potrzebuję, to po prostu do nich dzwonię i jeśli tylko mogą, to na pewno pomogą.
W grupie panuje atmosfera przyjacielskiej kreatywności i każdy wnosi nowe pomysły. Byłaby to wielka przygoda ich życia, gdyby nie jej dramatyczny kontekst, naznaczony śmiercią niewinnych ludzi. — Zrobiło się takie małe korpo, mające swoich liderów, którzy prowadzą resztę. Pomalutku każdy odnalazł tu swoje miejsce. A jest przecież co robić. Trzeba koordynować pracę kierowców, pilnować faktur za benzynę, zabezpieczać zbiórki odzieży oraz medykamentów…
Roboty jest huk i wszyscy dają z siebie wszystko. Śpią przy tym po trzy godziny na dobę i na razie wciąż dają radę na tej wielkiej adrenalinie.
Kiedy kierowca zarejestruje się w bazie, dostaje smsa z linkiem do grupy na Telegramie i dalej wszystko dzieje się już automatycznie. Pełna informacja przychodzi potem do niego e-mailem i czeka już tylko na zlecenie wyjazdu.
Dzięki grupom w mediach społecznościowych kierowcy każdej grupy pozostają w nieustannym kontakcie ze sobą i dzięki temu unikają kłopotliwych nieporozumień.
Grupa współpracuje z wolontariuszami ukraińskimi działającymi na miejscu. — Najpierw zabieramy priorytetowo kobiety w ciąży, kobiety z małymi dziećmi oraz osoby starsze, ponieważ oni nie mogą stać godzinami na mrozie na przejściu granicznym. A potem wszystkich innych według list przygotowanych przez miejscowe grupy wolontariackie.
Polscy kierowcy mają swoje życie i swoje sprawy, nie wszyscy są więc gotowi jeździć na Ukrainę nieustannie. Dlatego lista chętnych jest wciąż otwarta na przyjmowanie kolejnych zgłoszeń.
Niektórzy poświęcają jednak całe swoje urlopy w pracy. Poświęcają także swoje samochody, kiedy stan dróg na Ukrainie nie jest, delikatnie mówiąc, najlepszy.
— Nasi koledzy zapuszczają się coraz dalej. Docierają już nie tylko do Kijowa czy Białej Cerkwi ale także do Odessy oraz Tarnopola. Niektórzy chcą jechać po ludzi nawet do Połtawy, chociaż tam naprawdę nie jest już bezpiecznie.
W pewnej chwili odezwała się do nich Ambasada Ukraińska w Hadze w Holandii, która poprosiła o pomoc w dostarczeniu do szpitala wyposażenia sfinansowanego przez ONZ. W tym celu wyrobili dla polskiego kierowcy specjalne upoważnienie, które powstrzymało ukraińskie służby graniczne przed szczegółową – i czasochłonną – kontrolą jego pojazdu oraz otworzyło dla niego specjalny „zielony korytarz” dający możliwość szybkiego przejechania przez granicę.
* * *
Danusię z Wrocławia złapałem telefonicznie późnym popołudniem na granicy w Dołhobyczowie. — Wyjechaliśmy rano ze Lwowa z ludźmi i przywieźliśmy ich tutaj, gdzie czekały już na nas załatwione przez wolontariuszy leki dla szpitala we Lwowie. To nie była pierwsza wyprawa na tej trasie starym golfem Danusi. — Nie pytaj mnie, ile już osób przewiozłam. Za każdym razem pakuję na full i pruję te 100 km do granicy. A tam, kiedy masz na pokładzie małe dzieci albo panie bliskie dziewięćdziesiątki, to przecież nie zostawisz ich przed szlabanem na mrozie i jedziesz dalej do Polski do punktu repatriacyjnego. W takich przypadkach zdążę obrócić dwa razy. Kiedy jednak mogę zostawić uchodźców pod szlabanem i od razu wracać do Lwowa, to wtedy zrobię trzy kursy. Chociaż znam gościa, który obrócił nawet cztery razy.
Dołhobyczów to nowe przejście i droga do niego nie jest jeszcze w pełni odnowiona. Kierowca musi więc uważać na dziury, które mogą spowodować uszkodzenie jego samochodu. Któremuś z naszych zdarzyło się już urwać koło.
Danusia jest miło zaskoczona, widząc, jak Ukraińcy dobrze sobie radzą. Jak szybko się organizują w razie potrzeby. Kiedy tylko pojawiła się we Lwowie, tak „ni z gruchy, ni z pietruchy”, natychmiast znalazł się jakiś Polak do pomocy, ktoś przyprowadził ludzi do zabrania na granicę. — To naprawdę niesamowite tempo działania. A przewożąc tyle osób nie miałam jeszcze na pokładzie nikogo, kto by mieszkał w Lwowie. Chociaż koledze to się przydarzyło i dzięki temu możemy teraz stacjonować w mieszkaniu tych uchodźców i zrobić więcej kursów każdego dnia - opowiada Danusia.
— Kiedy wsiadają z taką ufnością do mojego samochodu, to proszę, żeby zrobili mu zdjęcie a także sfotografowali mój paszport i wysłali komuś z rodziny. Bardzo się boję, że tam, po drugiej stronie, ktoś może próbować zrobić im krzywdę i chcę ich choć trochę przygotować na zabezpieczenie się przed tym. Bardzo się o nich boję, bo słychać, że zaczął się już handel ludźmi. Dziewczyny z Ukrainy są wtedy przymuszane do uprawiania nierządu. Uprzedzamy o tym naszych pasażerów. Bo my dowozimy ich do granicy, do punktu interwencji. I nie wiemy, co dzieje się z nimi dalej. Na szczęście służby zostały na tę kwestię uczulone.
Jedna z pasażerek sprawiała wrażenie osoby kompletnie nieprzytomnej. — Musiałam jej nogi do samochodu wkładać. Potem okazało się, że poprzedniego dnia okupanci rozstrzelali całą jej rodzinę.
Na granicy nie jest wcale łatwo. Elektroniczny system paszportowy po stronie ukraińskiej nie zawsze daje radę obsłużyć taką liczbę rekordów i wtedy trzeba cierpliwie poczekać w kolejce, aż ruszy znowu. — Kiedyś stałam pięć godzin. To był dzień, w którym przeszło przez granicę ponad 100 tysięcy osób.
Kolejnym problemem jest przewiezienie przez granicę osoby niepełnoletniej. Są do tego potrzebni jej rodzice lub prawni opiekunowie. — We Lwowie jest 15-letnia dziewczyna, której rodzina mieszka w Niemczech. Ja nie mogę jej przewieźć przez granicę, a jej matka nie może z jakiegoś powodu przyjechać po dziecko. Nikt tego nie rozumie. A dziewczyna ma jeden komplet ciuchów. Właśnie wiozę jej z Dołhobyczowa ubranie na zmianę.
Pamiętamy opowieści sprzed paru lat o ukraińskich funkcjonariuszach usiłujących wymusić od Polaków bakszysz nie tylko za różne pozorne przewinienia na drodze. W pierwszych dniach po rosyjskiej inwazji można było o tym zapomnieć, teraz jednak zaczęło jakby pomału wracać.
— Na dworcu we Lwowie wszystkie pomieszczenia są zajęte przez matki z dziećmi. I my do tego baby roomu wozimy leki dla dzieci: przeciwgorączkowe, przeciwzapalne, takie, które można podać bez lekarza. Jeden z celników próbował wyłudzić od Danusi lek na gardło leżący na wierzchu w jej samochodzie. — No co miałam zrobić. Dałam mu opakowanie. A z kolei mojego męża wysztafirowana „pudernica” zapytała wprost: „co mi dasz?”. Kiedy jednak zaproponował jej pieluchy z samochodu, odczepiła się.
Z kolei po polskiej stronie granicy panuje za to pełne zrozumienie sytuacji. — Kiedy wiozłam bardzo chore dziecko celniczka od razu zakręciła się, przyniosła lekarstwo na gorączkę, jakieś soczki, spytała, czy nie trzeba doktora. Na szczęście lekarz czekał już na mnie w punkcie repatriacyjnym, który uprzedziłam wcześniej telefonicznie.
W samym Lwowie sytuacja zmienia się dynamicznie. Na barykadach strażują oddziały paramilitarne, a żołnierz z bronią wymierzoną w ciebie nakazuje ci przyciemnić światła oświetlające taką barykadę. — Ja nie rozumiem po ukraińsku, on po polsku, daliśmy jednak radę jakoś się dogadać. Na innej barykadzie facet z bronią zabrał im z kolei trzy worki karmy dla zwierząt. — Pewnie też ma w domu zwierzaka, który musi jeść – komentuje Danusia z przekąsem.
Na początku jeździli własnymi samochodami oraz zupełnie na własny koszt, teraz fundacja proponuje już przynajmniej możliwość zatankowania tego pojazdu. — Chociaż ja wolę zatankować gaz na Ukrainie i zapłacić za to, a oni niech pokryją te koszty komuś w Polsce, bo ja jeszcze przez chwilę mogę sobie na to pozwolić.
Danusia podliczyła swoje środki, zaplanowała, ile może poświęcić na misję ratowania ofiar wojny i teraz spokojnie ten plan realizuje. Dołożyła się do tego jej mama emerytka, dokładają się także znajomi z pracy, rodzina oraz przyjaciele. — Za chwilę i tak mi już nie wystarczy, bo kupuję także leki. Oni ich przecież zupełnie teraz nie mają. A ja, dopóki dam radę, to będę jeździć.
Znajomi w Holandii i w Belgii załatwiają mieszkania dla uchodźców, szczególnie dla matek z dziećmi. Mieszkańcy Ukrainy nie chcą jednak jeździć aż tak daleko od domu. — Oni są przekonani, że wkrótce wrócą do siebie i wcale nie ciągnie ich w świat – opowiada Danusia. Po jej interwencji w Urzędzie Marszałkowskim we Wrocławiu, tamtejszy szpital onkologiczny przyjął dziewczynę z zaawansowanym nowotworem nie czekając na zakończenie wszystkich formalności. Jej rodzina mieszkała u Danusi kilka dni a potem załatwiła sobie mieszkanie. — Powiem szczerze, że się ucieszyłam, bo dzieci rozniosły mi chałupę, Wystraszyły wszystkie moje zwierzęta, popsuły mi pralkę. Kiedy byłam na Ukrainie mąż dzwoni do mnie: „Danka, wracaj, bo dom zdemolowany” - śmieje się Danusia. — Zaraz koleżanka dała mi swoją używaną pralkę na chodzie, tak więc strat nie ma żadnych.
Trasa Wrocław – Lwów to 600 km w jedną stronę. Kawał drogi. — Co mnie skłoniło, żeby tam pojechać? Nie wiem. Trzeba pomóc i już.
Łukasz Czarnecki-Pacyński
Komentarze (13)
Dodaj swój komentarz