Jak to było z tym portretem Andrzeja Biedrzyckiego (jedna z legend Stomilu Olsztyn – przyp. red.)?
Nigdy wcześniej nie interesowałem się piłką nożną. Jeżeli oglądałem mecze, to tylko te o pierwsze miejsce w mundialach czy o jakiś puchar. Wiedziałem, że istnieje Stomil, ale nie chodziłem na mecze. Niedawno poznałem grono znajomych, którzy pasjonują się piłką nożną. To oni mnie zarazili klimatem klubu. Na jednym ze spotkań zaproponowali mi, czy nie namalowałbym portretu Biedrzyckiego. Zgodziłem się, skoro mój obraz miał być przeznaczony na szczytny cel.
Nie miałem możliwości zaproszenia modela, ale bazowałem na portretach. Obraz został podarowany żonie pana Andrzeja na meczu z GKS Tychy, w rocznicę jego śmierci. Do tego powstały specjalne koszulki z jego podobizną, w których kibice do dzisiaj chodzą. Stomil wygrał, impreza była udana.
Zadaniu podołałem. Mówię tak, bo wolę malować portrety sam z siebie, a w tym przypadku ktoś mnie o to poprosił. Myślę, że dobrze zrobiłem decydując się na ten krok. Chciałem tym pokazać, że twórcy też mogą się zaangażować w sprawy Stomilu. Wesprzeć klub w jakiś sposób.
Czyli sztuka i sport mogą iść ze sobą w parze.
Oczywiście, że tak. Myślę, że nie ma takiej dziedziny, której sztuka nie mogłaby pomóc.
Ten temat był bardzo ciekawy. Kibice otrzymali nowy wizerunek postaci, którą szanują. To zostanie w ich pamięci. Zawsze to coś nowego. Oni też widzą, że artyści nie muszą przesiadywać w galeriach, ale chodzić na stadiony. Gustaw Holoubek także przychodził na mecze. Niewiele osób o tym wie, ale on kochał sport.
Pokazałeś się w nowym środowisku – wśród olsztyńskich fanów piłki nożnej. Czy to szansa na większą rozpoznawalność?
Aż tak w tym przypadku nie wybiegam na przód. Nie chciałem bazować na promocji, ale z przyjemnością poznałem nowe środowisko. Lubię zdobywać nowe znajomości, również ze świata sportu.
Może nie kocham sportu, ale zacząłem interesować się piłką nożną i powiem szczerze, gdy byłem na meczu, atmosfera na stadionie wywarła na mnie ogromne wrażenie. Warto było, to zupełnie inne przeżycie niż oglądać spotkanie w telewizji.
Miałeś już wcześniej kontakty ze sportowcami.
Oczywiście, że tak. W 2013 roku Wojtek Szczęsny (obecnie bramkarz Juventusu) zobaczył mój obraz w Galerii Fibaka w Warszawie i natychmiast zdecydował się go kupić. Ucięliśmy sympatyczną pogawędkę.
Skąd się u Ciebie wzięło zainteresowanie sztuką?
Od dziecka zawsze chciałem malować. Chodziłem na zajęcia kółka plastycznego. Później byłem w liceum plastycznym, a następnie poszedłem na Akademię Sztuk Pięknych w Gdańsku. Wróciłem do Olsztyna. Uwielbiam to miasto.
Dzisiaj mamy Internet. Nie trzeba być w innymi mieście, żeby robić coś na większą skalę. Liczą się warunki. Czuję się tu najlepiej.
Dlaczego pracujesz w Olsztynie, który leży na peryferiach polskiej sztuki, a nie np. w Warszawie czy Krakowie?
Warszawa mnie trochę przeraża. Tam też miałem wystawy. Byłem w Galerii Fibaka przez dwa lata. Miałem wernisaże w Norwegii czy Szwecji. Ale Olsztyn działa na mnie odpowiednio. Czuję się tutaj najlepiej. I świetnie mi się tu pracuje. Są tu moi przyjaciele i znajomi.
Co Cię inspiruje?
Otaczam się przedmiotami, które mnie inspirują. Pracowałem na wsi, pracuję w mieście. Z pracowni mam widok na Stare Miasto. To swoje robi.
A ludzie?
Nie chcę wymieniać, bo to tajemnica. Jest ich wielu. To ludzie zajmujący się różnymi dziedzinami twórczości począwszy od literatury, przez muzykę, na sztuce kończąc. Mam swoich mistrzów. Wolę nie wymieniać, bo ktoś może się tym zasugerować. Niech inspiracje pozostaną tajemnicą.
Chyba największym impulsem jest muzyka. Pracuję, a nawet zasypiam przy niej. Poza tym widoki, obrazy, ludzie, spotkania, rozmowy – to wszystko jest inspiracją. Nawet te elementy życia, które nie zawsze są pozytywne, to też rodzaj inspiracji.
Skąd bierzesz pomysły na swoje dzieła?
Nie zawężam swojej twórczości wyłącznie do portretów czy abstrakcji. Nie stawiam sobie granic. A jeżeli na jakieś natrafię, staram się je poszerzać, żeby mieć możliwości. Zawsze mnie interesowały abstrakcja i portret. Na razie przy tym pozostanę. Nie wiem, co będę robił za pięć lat.
Cieszę się, że poruszyłeś temat granic. Kiedyś miałem okazję przeprowadzać wywiad z Waldemarem Wojczakowskim „Diabłem z Kazimierza”, słynnym malarzem-akwarelistą. Powiedział pewną rzecz, która zapadła mi w pamięć – „Ograniczenia są złe dla artysty”.
Tak. Gdy ograniczasz swoją twórczość, nie jesteś artystą tylko rzemieślnikiem. To się tyczy osób stawiających sobie granice bądź bazujących na tym, co się najlepiej sprzedaje. Artyści powinni być nieprzewidywalni.
W dobie Internetu, Facebooka, Instagrama, wszyscy siebie nazywają artystami. Fajnie, że ludzie tworzą, że się nie zamykają.
Kiedyś artystą był człowiek, który ukończył Akademię Sztuk Pięknych i wystawiał obrazy w galeriach. Nie było innej możliwości pokazania się. Dzisiaj możemy się pokazać w Internecie. Ludzi, którzy w ten sposób promują swoje malarstwo, literaturę, muzykę jest cała masa. To jest fajne. Często również się nimi inspiruję. Ci ludzie, mimo że nie pokończyli szkół, też mają pazura i talent.
To też ciekawy temat. Teraz, w dobie mass mediów, niemal wszyscy parający się sztuką uważają siebie za artystów. Ale też przecież tak do końca nie jest. Gdzie jest ta granica?
Trudno sprecyzować słowo artysta. Człowiek, który musi coś tworzyć i ma to charakter twórczości kreatywnej, ma prawo do tego, żeby nazywać siebie artystą. On to czuje wewnętrznie. Niektórzy tego terminu nadużywają. Dzisiaj to jest reklama swojej osoby. Nie można im jednak tego zabronić. To ich prawo.
Z drugiej strony nie wierzę, żeby ktoś uzyskał status artysty po namalowaniu dwóch obrazów. Nie da się jeszcze niczego stwierdzić po jego twórczości. On jest jeszcze nienarodzony. Ale jeżeli zobaczymy 20 czy 30 obrazów jakiegoś malarza, to możemy już coś o nim powiedzieć.
Z kolei mnie bardzo trudno było napisać, że jestem artystą. Może dlatego, że mam pokorę do tego słowa, od dziecka żyję w tym klimacie i dążę do doskonałości w tym, co robię. Ale ludzie mnie tak nazywają, więc niech tak zostanie. Słowo twórca jest lepsze. To ktoś, co tworzy. Ma potrzebę tworzenia, inaczej nie może żyć.
Staram się raczej nie używać słowa artysta. Mówię raczej, że jestem malarzem. Wtedy ludzie pytają mnie czy ściennym (śmiech).
Miałeś taki przypadek?
Ostatnio jadąc windą do pracowni, w roboczym stroju, natknąłem się na kogoś, kto remontuje mieszkania w tym budynku. Wyglądał podobnie do mnie, tylko że moje spodnie były bardziej urozmaicone, bo pokrywało je więcej kolorów. Patrząc podejrzliwie zapytał mnie dyskretnie: „Przepraszam, a pan pod którym robi?”. To było zabawne. Odpowiedziałem, że pod tym i tym. Nie wchodziliśmy w szczegóły, ale to było ciekawe doświadczenie.
Jak wygląda dzień malarza, twórcy?
Mój dzisiejszy jest inny niż był dwa lata temu i pięć lat temu. Staram się dążyć do wolności, która pozwala mi się wyeksploatować w działaniu. Staram się porzucać granice, bo one nie pozwalają mi być kreatywnym. Nie jest łatwo. Żyjemy w społeczeństwie, płacimy rachunki, tankujemy droższe paliwo. To są obostrzenia, rzeczywistość, w której musimy żyć. Ale nie możemy sobie odbierać tej wewnętrznej wolności. Umysł musi być wolny. Staram się tą wolność podlewać.
Unikasz rutyny?
Jeżeli zauważę, że coś mi za łatwo przychodzi, to wtedy uciekam w jeszcze trudniejsze rzeczy. Stawiam sobie poprzeczkę wyżej. To jak ćwiczenie na siłowni. Ćwiczę umysł i to mi pozwala ciągle się rozwijać. Szukam nowych celów.
W twórczości są takie momenty, kiedy prace dobrze wychodzą i serce się raduje, gdy się dobrze sprzedają. Uważam jednak, że to jest pułapka, bo zamyka nas w granicach, o których rozmawialiśmy. One są niebezpieczne dlatego wolę wypuszczać się jeszcze dalej w pole. Nawet jeżeli czegoś nie znam, to zawsze jest trening ręki czy głowy.
Gdy gdzieś wyjeżdżam, lubię wypuszczać się w teren czy miasto bez GPS-a czy mapy. Często można trafić na niespodziankę. Zdarza się, że nie trafimy do celu, że to wędrówka dla samej wędrówki. Tak samo jest w malarstwie. Nie zawsze osiągam cel. Po prostu wędruję przez ścieżkę malarską. To też jest fajne.
Twórca, który chce coś osiągnąć, nie powinien patrzeć na to, czego oczekują ludzie, tylko iść za głosem serca.
Oczywiście, że tak. Żeby być prawdziwym, nie można oszukiwać siebie. To straszne. Dla mnie to więzienie. Podobnie ma się sprawa z radosną twórczością. Kiedyś, gdy byłem na studiach, jeden z profesorów powiedział nam: „jeżeli poczujecie, że uprawiacie radosną twórczość, możecie to już zakończyć”.
Dobrze jest, gdy nasze założenia sprawdzają się. Podobają mi się też niespodzianki, które mnie zaskakują. Warto ryzykować. To podstawa. W każdym wieku.
Masz jakieś rady dla młodych twórców?
Muszą iść w zgodzie ze swoim sercem i głową. Jeżeli chcą iść w sztukę, niech to robią. Zawsze są jakieś przeszkody, ktoś powie – nie zajmuj się tym, bo to nieopłacalne. Ale jeżeli od początku się okłamujemy, już potem nie damy rady. Trzeba robić to, co dyktuje serce, choćby sztorm, bo nie będziemy szczęśliwi w życiu. To można odnieść do każdego zawodu, czy to policjant, strażak czy kominiarz. Od początku wiedziałem, co chcę robić.
Dziękuję za rozmowę.
Dziękuję.
Cezary Kapłon
Komentarze (6)
Dodaj swój komentarz