- W książce „Zakrętasy. Dzieje mieszkańców Gurkeln-Górkła" czytamy, że ogromną rolę w życiu pani rodziny odegrała szkoła w Górkle w gm. Mikołajki.
- Moja mama Eryka uczyła się w młodości gry na skrzypcach, nie były jej także obce akordeon, gitara i harmonijka ustna. Swoje umiejętności wykorzystywała, grając w kapelach wiejskich na chrzcinach, weselach i zabawach tanecznych. Także w szkole w Górkle, gdzie kierownikiem i nauczycielem był mój przyszły tata. Po ślubie zamieszkali w budynku szkolnym, tam przyszedł na świat mój brat. A ja urodziłam się w położonej nieopodal miejscowości Dąbrówka gm. Orzysz, gdzie rodzice się potem przeprowadzili. Mama nie byłaby sobą, gdyby i tam nie udzielała się muzycznie: prowadziła szkolny zespół instrumentalny, przygrywała na akordeonie dzieciom z ochronki, udzielała prywatnych lekcji gdy na skrzypcach. Po dwóch latach rodzina wróciła do Górkła i zamieszkała z kolei w domu, który odegrał znaczącą rolę w życiu, a właściwie przeżyciu wielu mieszkańców, w tym moich przodków ze strony mamy, kiedy w styczniu 1945 wtargnęli do Gurkeln czerwonoarmiści. Ten epizod i wiele innych, tragicznych, opisuję w "Zakrętasach".
Zespół "Olsztyn" podczas występu
fot. archiwum zespołu
- Szkoła pełni na wsi rolę centrum kultury. Bo gdzie mają się ludzie spotkać, żeby i pogadać, i potańczyć...
- Zwykle nie było na wsi, innego niż szkoła, odpowiedniego miejsca na życie kulturalne. Za czasów mojego dzieciństwa mama prowadziła w szkole w Górkle teatrzyk. Ja też brałam udział w tych przedstawieniach, raz byłam jeżem, raz grałam rolę chłopca. Mama uczyła także młodzież śpiewu.
- Kiedy mieszka się na wsi, pozostaje się z przyrodą „za pan brat”, prawda?
- Wychodzi się z domu i oddycha pełną piersią. Chce się żyć i cieszyć nowym dniem. Słońce oświetla zabudowania, słychać pianie koguta. Wygania się gęsi na rozgart, a gdy się pasą, obserwuje kaczeńce, ptaki i zbiera gruszki spadające wprost pod nogi. Latem pływa w jeziorze, zimą skubie owcze runo. A w wiejskiej szkółce z czerwonej cegły, z czerwoną dachówką, uczniów wzywa na zajęcia zwykły, ręczny dzwonek.
- To pewnie nie było za dużo dzieci na tych lekcjach?
- Nie było dużo dzieci, ale też do dyspozycji była tylko jedna sala lekcyjna i jeden nauczyciel (już nie mój tata, który zajmował się gospodarstwem i prowadził sklep). Szkoła była trzyklasowa. Lekcje odbywały się na zmiany, przy czym po dwa poziomy uczyły się jednocześnie. Każda klasa siedziała w swoim rzędzie ławek, a nauczyciel, pan Rokojżo, jak jednym zadał coś do pisania lub czytania, drugich wzywał do tablicy bądź pytał.
- I wam to nie przeszkadzało?
- Zupełnie nie. Dzieci mają zdolność do adaptacji i koncentracji, i panowała na lekcjach dyscyplina.
- Czy ta szkoła działa do dzisiaj?
- Od wielu lat już nie. Niedawno dowiedziałam się, że ktoś tę nieruchomość od potomków mojego nauczyciela odkupił. Nowa właścicielka napisała do mnie, że przeczytała moją książkę o historii Górkła i bardzo dziękowała za to, że ją stworzyłam.
- Wracając do muzyki, nic dziwnego, że podążyła pani w życiu szlakiem nut. „Geny muzyczne” dziedziczy się po rodzicach...
- Tuż przed moim przyjściem na świat mama grała na balu sylwestrowym – ja urodziłam się cztery dni później. Jak mogłabym potem nie tańczyć albo nie grać na jakimś instrumencie? Skończyłam ognisko muzyczne w klasie akordeonu. Mój brat Józek gra na różnych instrumentach i prowadzi orkiestrę dętą w Tylkowie, a jego syn Daniel, saksofonista, żyje z muzyki, która jest jednocześnie jego pasją. Tak więc te „muzyczne geny” bez wątpienia w rodzinie są. A w moim przypadku, bycie instruktorką tańca to profesja także związana z muzyką. Było mi na pewno łatwiej niż innym wystukiwać rytmy w studiu choreograficznym, a także rozliczać takty i wystukiwać synkopy w zespołach, które prowadziłam.
- Skoro w rodzinie priorytetem była muzyka, to jak pani odkryła, że jednak bardziej taniec, niż gra na instrumentach?
- Kiedy przyjechaliśmy do Olsztyna, mama dowiedziała się, że istnieje tutaj Zespół Pieśni i Tańca „Olsztyn." Zaczęła grać w kapeli na skrzypcach i ściągnęła brata, a po anonsie w prasie ja, będąc w klasie siódmej, pojawiłam się na sali baletowej w WDK.
- Tam uczył tańca słynny Wojciech Muchlado...
- Tak, ten sam Muchlado, który został bohaterem mojej pierwszej książki „Przyjdź, będziesz tańczyć... Wspomnienia o Wojciechu Muchlado". Opisałam w niej postać znakomitego choreografa, a także życie zespołów folklorystycznych, które prowadził: „SP", „Kolejarz", „Kortowo", „Krusyna", „Olsztyn" – na podstawie 72. opowieści. Zawarłam tam dużo informacji o życiu kulturalnym Olsztyna w PRL, imprezach, koncertach, wyjazdach. Piszę o początkach orkiestry symfonicznej, teatru lalek, teatru pantomimy, a także, przy okazji, o ich późniejszych sukcesach.
Za czasów naszej mamy w zespole dyrygentami byli: najpierw Kazimierz Sturmowski, a potem Lucjan Marzewski. Później nastał z kolei Włodzimierz Jarmołowicz, który latem tego roku obchodził stulecie urodzin; poświęciłam mu jeden rozdział książki o Panu Wojtku, jak go zwaliśmy. A wracając do Wojtka Muchlado – jego zaangażowanie w proces zachowania dziedzictwa kulturowego, wpleciony w rytm pracy z tancerzami, pozostawiło niezatarty ślad w pamięci wielu mieszkańców stolicy Warmii i Mazur. Próby trwały po cztery godziny. Dostawaliśmy niezły wycisk fizyczny, ale biegaliśmy tam pilnie i z radością. Większość z tych, którzy wyszli spod jego rąk, zdobyła wykształcenie, zajmuje ważne stanowiska, miała bądź ma dobrą pracę. Zespół, scena, kontakt z innymi, którzy połknęli bakcyla folkloru, dały nam poczucie wartości i odwagę cywilną do publicznych wystąpień.
- Małżonka też poznała pani w zespole?
- Nie, pracowaliśmy razem w „Suponie". Pewnego dnia przyprowadziłam go na zajęcia taneczne zespołu i wtedy akompaniatorka, zobaczywszy, że dobrze mu z oczu patrzy, powiedziała, że musi przyjść do nas, „inaczej ci Helenki nie damy”. I nie miał chłopak wyboru (śmiech).
- Nie miał wyboru, ale nie wypominał tego nigdy potem?
- Nie wypominał i nie żałuje lat spędzonych w zespole. Wiele razy wyjeżdżaliśmy wtedy za granicę, a było to w czasach, kiedy nikt nie miał paszportu w domu i wyjazd gdziekolwiek dalej był naprawdę wielką atrakcją. Jeździliśmy nie tylko po demoludach, ale także na Zachód, co dla zwykłego obywatela PRL nie było wcale łatwe.
Helena Polkowska (dzisiaj Piotrowska) z przyszłym mężem Janem Piotrowskim
fot. Józef Wroński
- A potem założyli państwo rodzinę...
- Założenie rodziny wiązało się z tym, że trzeba było zajmować się przede wszystkim domem i dziećmi. A ja chciałam robić coś jeszcze, oprócz gotowania, sprzątania i pilnowania ich z lekcjami – ukończyłam więc studium choreograficzne ze specjalizacją taniec. Córki doskonale wiedziały, że interesują mnie sprawy kultury i kiedy leciało coś w telewizji na ten temat, najstarsza szybko wyciągała z szuflady mój zeszyt do notatek i biegła z nim do mnie.
- Uzyskawszy tytuł instruktora tańca prowadziła pani zajęcia w Olsztynie?
- W Olsztynie, ale też w Łukcie, Dobrym Mieście, Dobrocinie, Biskupcu, a jesienią 1997 roku koleżanka zawiozła mnie do Lamkowa, niedużej wsi pod Barczewem – tamtejsza szkoła potrzebowała instruktora tańca. Na naukę tańców narodowych, warmińskich oraz tańców krajów Europy, przychodziło kolejno sześć klas. Dzieci były grzeczne i chętne do ćwiczeń, a nauczyciele przyjaźni, gotowi służyć pomocą. Co ważne, w życie szkoły i grup tanecznych angażowały się całe rodziny. Chociaż te pięć, sześć godzin jednego dnia były dla mnie wyczerpujące fizycznie i psychicznie, jeździłam tam chętnie.
- A kiedy przyszła wena do pisania?
- No właśnie wtedy, w czasach lamkowskich, zaczęły pojawiać się tematy warte opisania – a to o malarzu z Ameryki, a to o pani, która rzeźbi w Lamkówku, a to jakiś pożar się przytrafił w Barczewie. Drukowano moje artykuły w Gazecie Olsztyńskiej, Panoramie Warmii i Mazur, Kulisach Warmii i Mazur, a z czasem w dodatku olsztyńskim Gazety Wyborczej oraz na jednym z lokalnych portali.
- I ta pasja dziennikarska przełożyła się potem na pasję pisarską?
- Moje książki to właściwie dobrze udokumentowane reportaże dziennikarskie, a więc przedłużenie dziennikarskiej przygody. Przedstawiam w nich historię regionu, historię Polski, a na jej tle ludzi z ich zdolnościami i osiągnięciami – osoby zasłużone w sporcie, kulturze, oświacie. Ludzi interesuje na przykład, jaka jest prywatnie artystka znana im z telewizji. Podejmuję także tematy społeczne, jak rodzicielstwo zastępcze albo szkolnictwo specjalne; "Trzeba mieć serce" to opowieść o nauczycielce i kierowniczce szkoły specjalnej.
- Skąd bierze pani wciąż nowe tematy do pracy pisarskiej?
- Napisanie książki o Wojtku Muchlado zaproponował mi pracownik Ośrodka Badań Naukowych w Olsztynie. Pomysł biografii Hieronima Skurpskiego zrodził się w głowie znajomej pracującej w Urzędzie Marszałkowskim. O Basi Hulanickiej napisałam, kiedy zaproponowało mi to Stowarzyszenie Kulturalno-Oświatowe "Pojezierze" w Olsztynie. Książka o pani Triebling powstała dzięki temu, że opowieść o Wojtku Muchlado trafiła do stanu Colorado w USA i mieszkający tam syn pani Janiny stwierdził, że na pewno napiszę w przystępny sposób o jego mamie, skoro napisałam tak sympatycznie o Wojtku. A temat rodziny zastępczej podsunęła mi znajoma pani pedagog. Kiedy usłyszałam tę historię, miałam dreszcze. Dreszcze odczuwają także ci, do których trafia "Weźcie to dziecko".
- Bo przecież na byle jaką, miałką opowieść, szkoda czasu, prawda?
- Jak dotąd, taki niewart uwagi temat jeszcze mi się nie trafił. Ludzie czytają biografie mojego autorstwa i wtedy odnajdują kontakt ze mną, by zaproponować kolejną opowieść o osobie bliskiej ich sercu.
Zespół "Olsztyn" podczas występu
fot. archiwum zespołu
- To i podróże trzeba było pewnie odbywać przeróżne w celu tak zwanego „zdokumentowania” opisywanych tematów?
W czasie pracy nad książką „W warkoczu spalin" pojechałam na Kaszuby do rodziny Kazimierza Kurgana, którego ojciec podczas I wojny światowej walczył w armii austriacko-węgierskiej, a potem był uczestnikiem Bitwy Warszawskiej. O udziale dziadka w tej bitwie opowiadał mi jego wnuk. O życiu na Podkarpaciu, skąd rodzina przyjechała, a także o ważnych wydarzeniach z początku okupacji niemieckiej w 1939 roku, świadkiem których był mały Kazik, opowiedziała z kolei jego starsza siostra.
Podczas zbierania materiałów do biografii Mariana Rapackiego, legendarnego trenera kajakarstwa i propagatora idei olimpijskiej, nawiązałam kontakt z trenerem z Meksyku Tadeuszem Kępką. Spotkałam się z nim w Warszawie.
Kiedy już mam nagrany materiał, skrupulatnie szukam w literaturze przedmiotu uzupełnień, szczegółów i ogólnego tła wydarzeń, o których słyszałam od rozmówców. Gdy piszę, zapominam o bożym świecie.
- To, jak widać, prawdziwa pasja...
- Zdecydowanie tak. Bardzo wciągnęła mnie opowieść kobiety, która od urodzenia do pełnoletniości przebywała w domu dziecka. Ona podzieliła się tragicznymi przejściami ze mną, a ja z czytelnikami – w książce „Kronselki“. Na każdej z trzech bohaterek tej książki odcisnęło swoiste piętno ich dzieciństwo. Pewnego „smaczku” dodaje tu wątek Mazura, którego jeszcze w latach 70. ubiegłego wieku prześladowano za język, przejęzyczenia, mówienie o marach, czarnych kotach, czarnym kogucie z rdzawymi końcówkami na piórach
- Przypuszczam, że nie było łatwo zmierzyć się z tematem masakry wołyńskiej. „Został tylko żuraw. Jan Franciszek Rutkowski, strażnik pamięci o Wołyniu“ podejmuje kwestię tamtych straszliwych czasów II wojny światowej, kiedy fakt bycia Polakiem nierzadko oznaczał wyrok okrutnej śmierci.
- Rzeczywiście to temat wyjątkowo trudny, bo jak ogarnąć rozumem mechanizmy, które spowodowały, że ludność ukraińska zaczęła aktywnie wspierać nacjonalistów i dopuszczać się mordów na swoich polskich sąsiadach? Trzeba jednak zaznaczyć, że nie wszyscy Ukraińcy wspierali te zbrodnie. Staram się nie epatować dramatycznymi opisami szczegółów, bo książka nie po to powstała. Moim celem było pokazanie życia ludzi na Wołyniu przed wojną i tego, jak narastający skrajny nacjonalizm ukraiński obrócił wszystko wniwecz. Przecież przed wojną dzieci polskie i ukraińskie chodziły razem do szkoły, jedni mówili po polsku, drudzy po ukraińsku...
- I nagle zaczęło to być problemem.
- Już w 1929 roku ukraińscy nacjonaliści zorganizowali wielki zjazd w Wiedniu, podczas którego manifestowali niechęć do Polaków. Zazdrościli im majątków, wykształcenia, lepszych stanowisk w pracy. Powstał wtedy tzw. Dekalog Doncowa, porządkujący kwestię pozbycia się Polaków: jak ich wymordować, a tych, co ocaleją, tak pogonić, żeby już nigdy nie wrócili.
Napisałam tę książkę także po to, by świadomość o rzezi wołyńskiej nie przepadła w mrokach niepamięci. Strona ukraińska pozwala wprawdzie stawiać pomniki tam, gdzie spalono polskie domy czy kościoły albo zniszczono cmentarze, czy pomordowano nierzadko całe wsie, ale można na nich jedynie napisać, że ofiary zginęły w czasie wojny. Nie można jednak uściślić, z czyich rąk. Oprawcami nie byli przecież ani Niemcy, ani Sowieci, choć też nie mieli czystych rąk, a członkowie UPA.
- Krążą legendy o tym, że te wołyńskie zbrodnie ludobójstwa to była reakcja Ukraińców na fakt, że Polacy traktowali ich jako obywateli drugiej kategorii...
Świadkowie tamtych czasów opowiadają, że obie nacje współistniały ze sobą w zgodzie. Polacy i Ukraińcy odwiedzali się nawzajem w domach, panowały normalne, dobrosąsiedzkie stosunki. Różnica polegała może na tym, że Polacy wciąż zabiegali o powiększanie swoich gospodarstw. Ojciec mojego bohatera co uciułał trochę pieniędzy, to dokupował ziemię. Jak opowiadał Jan Rutkowski, jego ojciec całymi dniami odwadniał podmokłą ziemię, przyciskając pług ciągnięty przez konia w tak zwanych postołach – specjalnych butach ze słomy, które chroniły zwierzęta przed utonięciem w błocie. Po powrocie do domu padał ze zmęczenia. Żył bardzo oszczędnie, żeby mieć środki na spłatę zaciągniętych kredytów. A jego ukraińscy sąsiedzi nie byli wcale zainteresowani pomnażaniem własności. A mieć chcieli, ziemia była symbolem dobrobytu. Łatwo jest omamić kogoś wizją posiadania.
Kiedy już rodzice mojego bohatera przyjechali po wojnie do Olsztyna, w zamian za zostawione na Wołyniu 20-hektarowe gospodarstwo otrzymali tutaj taki sam areał. Niestety, pod koniec lat 50. władze zapowiedziały, że zabiorą mu tę ziemię z przeznaczeniem na cel wyższej użyteczności publicznej – planowano urządzić tam cmentarz komunalny. „Jak pan się zgodzi oddać, zapłacimy za zasiewy, a jak się będzie pan stawiał, nie dostanie nic". Zarekwirowano mu ponad 16 ha. Pokryto jedynie koszt utraconych zasiewów i posadzonych krzewów.
- To na przysłowiowy „rozbój w biały dzień“ wygląda.
- Takie były czasy, taka była wtedy władza. Pan Rutkowski miał wielki żal do państwa. Tak jak wielu powojennych emigrantów, gdzieś w cichości serca liczył na to, że może jednak uda mu się wrócić na swoją kolonię na Wołyniu, choć już nie było już tam ani domu krytego blachą, jego dumy, ani zabudowań, wszystko popalone i rozkradzione, został tylko żuraw na podwórku. Ta tęsknota za małą ojczyzną pozostała niezaspokojona.
- Jak głosiła oficjalna propaganda PRL, w Polsce panował wtedy ustrój sprawiedliwości społecznej.
- Państwo tępiło „kułaków“, „wyzyskiwaczy ludu", jak nazywano ludzi, którzy dorobili się nawet niewielkiego majątku. Kuzyn Rutkowskiego miał dużo mniej ziemi, ale ponieważ państwo mu jej nie zabrało, dobrze ją sprzedał i mógł sobie kupić mieszkanie w mieście.
- Porozmawiajmy jeszcze o Helenie P. i jej pracy.
- Jeżeli mam czas i nie muszę się nigdzie spieszyć, najchętniej wstaję o piątej, szóstej rano, siadam do komputera i piszę, piszę, piszę...
- Aż do zmroku?
- Dopóki jestem w stanie składać zgrabne zdania podrzędnie złożone, cha, cha. Kiedy tworzy się książkę, myśli się o niej bez przerwy. Kiedyś w czasie prasowania wymyśliłam, jak przestawić rozdziały, by czegoś za wcześnie nie wyjawić i pobiegłam do komputera, by na gorąco ten pomysł zrealizować
- Znawcy mówią, że warto spojrzeć na dzieło oczami jego czytelnika...
- Tak właśnie robię, starając się, żeby czytelnika zaintrygować i żeby chciał dalej podążać tropem autorskiej narracji. Można na przykład przerwać akcję w jakimś miejscu i wrócić do niej troszkę później – jest kilka takich zabiegów formalnych.
- A ile książek na raz pani pisze?
- Staram się jedną.
- A kiedy w trakcie pracy przyjdzie pomysł na kolejną?
- Wtedy z grubsza zapisuję, żeby nie przepadł, ale zostawiam, by się nie rozpraszać. Choć czasem napiszę nawet 30–50 stron nowego tekstu, zanim powrócę do tego, co na tapecie.
Helena Polkowska (dzisiaj Piotrowska) w Skansenie w Olsztynku
fot. archiwum pisarki
- A co teraz na warsztacie?
- Lada chwila oddam do druku drugie, zmienione wydanie biografii Mariana Rapackiego, trenera kajakarstwa i Honorowego Obywatela Olsztyna. Bliska ukończenia jest opowieść o Alfonsie Kułakowskim, malarzu, który przyjechał z Kazachstanu. Za ciekawostkę można uznać, że Jan Rutkowski z „Został tylko żuraw" i Alfons Kułakowski są równolatkami z 1927 roku, a w dodatku jeden urodził się w tej części Kresów Wschodnich, która w 1921 roku przypadła II RP, a drugi w tej, która przypadła ZSRR. Gdy książka się ukaże, będzie można pokusić się o wnioski i porównania, jak skomplikowane były losy Polaków z tamtych ziem.
Zaczęłam pisać o Aleksandrze Wołosie, znakomitym malarzu i rysowniku, a równolegle pracowniku naukowym UWM. Mam już sporo tekstu o Barbarze Grąziewicz-Chludzińskiej, zasłużonej działaczce na rzecz twórców ludowych. Nie daje mi także spokoju historia studium baletowego prowadzonego w Olsztynie w latach 50. przez Jerzego Płacheckiego, jak też olsztyńskiej operetki działającej w tym samym okresie.
- Krótko mówiąc: jest co robić. Czyli wykorzystuje pani czas epidemii na pisanie?
- Pracuję niezależnie od tego, co nas wszystkich trapi, co nad nami wisi. To rodzaj wewnętrznej ochrony. Wykorzystałam wiosenny czas izolacji dopracowując drugie wydanie książki o Wojciechu Muchlado, na nowo przejrzałam rzecz o Kułakowskim, a teraz pracuję nad Rapackim. Wzięłam także udział w konkursie na reportaż o powojennych pionierach w Olsztynie, gdzie zdobyłam wyróżnienie. Wszystkie nadesłane na konkurs prace zostały wydrukowane w książce „Czas pionierów".
- A oprócz pasji pisarskiej ma pani jeszcze czas na cokolwiek w życiu?
- Ależ tak. Nie zaniedbuję życia rodzinnego i towarzyskiego. Chadzam do kina, na wystawy, koncerty, oglądam różnego rodzaju występy, w tym z udziałem zespołów folklorystycznych. Odbywam wiele spotkań autorskich, podczas których promuję historię i kulturę Warmii i Mazur. W ramach działalności Stowarzyszenia „Srebrne Marzenia" biorę udział w przedstawieniach o różnej tematyce. Nie jestem obojętna na aukcje charytatywne.
Rozmawiał Łukasz Czarnecki-Pacyński
Komentarze (3)
Dodaj swój komentarz