Zasadą miało być, że Ukraińcy nigdzie nie stanowili więcej jak 15-20% populacji. To sprzyjało przymusowej polonizacji. Ukrainiec stał się bowiem symbolem (wtedy w czasach PRL) nie tylko czegoś złego. Przyznanie się do ukraińskości było czymś wstydliwym. O tych sprawach mówi Ukrainka urodzona w Polsce, w roku 1952, aktualnie mieszkanka Braniewa.
Dziwna z pani Ukrainka. Przecież nie zna pani nawet języka ojczystego...
- W domu (mieszkaliśmy wtedy na wsi pod Ornetą) rodzice mówili tylko po ukraińsku. Mnie i siostrze już jednak tego wręcz zabraniali. Wiedziałyśmy od małego, że trzeba mówić po polsku. To miała być jakaś obrona przed szykanami ze strony niezbyt przychylnych sąsiadów. Inna rzecz, iż rodzice także niezbyt chętnie przyznawali się do własnego pochodzenia. Przeżycia z lat czterdziestych i pięćdziesiątych zrobiły swoje. Ojciec ukrywał się przed UB, potem siedział w więzieniu za... podpalenie stodoły (fakt, spłonęła i milicja uważała, że najlepszy do ukarania jest Ukrainiec), a jeszcze na dodatek niektórzy związani z UPA rodacy mieli do ojca pretensje, że niezbyt długo walczył za "samostijną". Potem jednak ojciec wstąpił do PZPR. On naprawdę uwierzył w komunizm. Nawet czasami zastanawiał się, czy dobrze uczynił uciekając, w roku 1946, z transportu wywożącego Ukraińców z jego wioski gdzieś pod Tomaszowem Lubelskim, do ZSRR. Złudzenia się jednak skończyły w roku 1968. W całym kraju walczono wtedy z "syjonistami", a na głębokiej prowincji sekretarz partii doszedł do wniosku, że idealnym wrogiem jest Ukrainiec. Tym sposobem ojciec przestał nosić czerwoną legitymację.
Pani tymczasem była uczennicą braniewskiego liceum.
- I bardzo wstydziłam się swojej ukraińskości. Byłam pod wrażeniem "Łun w Bieszczadach", "Ogniomistrza Kalenia" i innych, sztandarowych wtedy, tego typu pozycji. Nawet w pewnym momencie wewnętrznie uwierzyłam, że owszem może i gdzieś żyją Ukraińcy, ale mnie ani mojej rodziny to nie dotyczy. Kiedyś jednak w naszym domu znów zawitała milicja. Szukali karabinu. Wiadomo, wszak podręcznym wyposażeniem każdego Ukraińca jest, prócz czarnego podniebienia, także karabin i nóż w zębach. Szukali, szukali i oczywiście nic nie znaleźli. We mnie jednak jakby się coś przełamało. Uświadomiłam sobie, że w tym kraju zawsze będę kimś obcym, którego w najlepszym razie się tylko toleruje. Zaczęłam rozmawiać o tych sprawach z mamą. I okazało się, że w domu jest przechowywany od wojny piękny pierścień wykonany... w leśnym oddziale UPA. Mama bowiem, jak powiedziała dopiero podczas tej rozmowy, była łączniczką organizacji. Przy okazji dowiedziałam się, ile wspólnego z rzeczywistością mają opowiastki o "bandytach" z UPA. Bo organizacja ta tak źle wspominana przez Polaków za czystki narodowościowe na Wołyniu, miała zupełnie inny charakter na wschodnich terenach obecnej Rzeczypospolitej. To była raczej lokalna samoobrona. Od tamtej właśnie pory zawsze podkreślam wręcz swoje pochodzenie. A pierścień został talizmanem mojej nowej rodziny.
Czy pani mąż także jest Ukraińcem?
- Niestety już nie żyje. Pochodził z Wielkopolski. Do Braniewa trafił jako oficer wojska. Tu się poznaliśmy. Oczywiście wiedział o moim pochodzeniu. Miał jednak zawsze w sobie tyle tolerancji, że nie przeszkadzały mu dyskusje domowe o Ukrainie.
Czy były jakieś efekty tych dyskusji?
- Córka będąc jeszcze licealistką, zarzuciła pani od języka polskiego używanie słowa Ukrainiec w znaczeniu pejoratywnym. Pani przeprosiła uczennicę i chyba jest to jedyny element pozytywny. Znaczy, że coś się zmienia. Choć przy okazji „pomarańczowej rewolucji” na Ukrainie obserwowałam ciekawe zjawisko. Oto nawet moi sąsiedzi bardzo popierali prezydenta Juszczenkę, a potem Poroszenkę. Wcale to jednak nie oznaczało, że zmienili zdanie o Ukraińcach mieszkających w Polsce.
Nie chce pani ujawnić czytelnikom swoich personaliów…
- Chyba jednak nie mam na tyle odwagi by powiedzieć wręcz o swojej narodowości.
Rozmawiał Krzysztof Szczepanik
Komentarze (75)
Dodaj swój komentarz