Pewne jest jedno: dwuletnia Marta G. została zakatowana na śmierć przez któreś z rodziców, dwudziestodziewięciolatków żyjących od jakiegoś czasu w konkubinacie, na olsztyńskim Zatorzu. W protokole z sekcji zwłok lekarz napisał: "Dziecko zmarło z powodu rozległych uszkodzeń wewnętrznych. Pochodzą one najprawdopodobniej od kopnięć". Miejsce tragedii: niewielki budynek, a raczej rudera. "Slumsy"- określają niektórzy. Jakiś mętnie patrzący blondyn, próbuje usprawiedliwić ojca dziewczynki...
- I co się pan dziwisz. On już swoje odsiedział. To i denerwowały go wszelkie hałasy. A ta smarkata widać za dużo ryczała.
Sąsiadka z drugich drzwi opisała stan rodzinnego posiadania rodziców Marty: - Jeden chłopczyk był młodszy od Martusi, a druga dziewczynka starsza. Usmarkane to zawsze było od góry do dołu. Ale głodne chyba nie były. Matka często wychodziła z tą dwójką na spacery czy do opieki społecznej po jakieś paczki. Potem część tego co dostawali wynosili na rynek - oboje przecież najczęściej nie pracowali, a pić się chciało... Marta siedziała zawsze w mieszkaniu. Nikt o nią nie dbał. Gdy czasami wpadałam do nich po coś, jak to w sąsiedztwie, to widziałam, że zawsze siedziała w łóżeczku usikana po uszy. A bili ją za byle co. Gdy pytałam dlaczego, odpowiadali, że nie chce jeść, lub wymyślali jakieś inne głupstwo. Tego dnia przyszła do nas z dzieckiem na ręku, prosząc o pomoc w wezwaniu pogotowia. Powiedziała że Marta przewróciła się na schodach. Dziwne mi się to wydało - dziecko było niemal granatowe, siniak na siniaku, a u nich w mieszkaniu nie ma żadnych schodów. Na klatce schodowej też nic nie słyszeliśmy. Potem zabrała ją milicja. A on, gdy wrócił z jakiejś okazyjnej roboty, był wściekły i krzyczał: zabiła mi dziecko. I... spokojnie położył się spać. Policjanci zastali go w łóżku. A zaraz potem przyszli jego rodzice.
Dziadek Marty był - jak się później okazało - u syna po raz pierwszy tego dnia około południa: - Gdy tylko przeczytałem w gazecie notatkę o śmierci dziecka, coś mnie tknęło. Pobiegłem do syna, ale nikt mi nie otworzy. Słyszałem za drzwiami jakiś ruch... Nie zdziwiło mnie to jednak. Od jakiegoś czasu syn był na mnie obrażony za to, że nie chciałem pożyczyć pieniędzy na "połówkę". Dopiero jak w robocie koledzy powiedzieli, że widzieli przed domem syna samochód milicyjny, już byłem pewien. A o Martusię to nigdy oni nie dbali. Zawsze ubabrana po samą szyję. Często, gęsto posiniaczona. Na pytania on tylko wzruszał ramionami, a ona najczęściej mówiła: "to ta starsza ją bije". W ogóle była jakaś dziwna. Widać, że Marty serdecznie nie lubiła. Bywało, że kłóciła się o coś z synem i ona, jak to kobieta, uciekała obrażona do swojej matki. Zabierała ze sobą w takich przypadkach tylko dwoje dzieci. Gdy pytaliśmy - czym Marta jej zawiniła zwykle odpowiadała "Bo wredna". W ogóle, panie, ja uważam, że winić za wszystko trzeba synową. Leszek ledwo co wrócił z kryminału i już się dostał w jej szpony. A że chłopak od małego wychowywał się w domach dziecka (po śmierci matki nie byłem w stanie zajmować się nim), potem odbębnił swoje w poprawczaku to i był kochliwy. Wpadł jak śliwka w kompot. Libacja goniła libację. Gdy tylko dostali paczkę od mojej rodziny z Niemiec, wszystko szło na przelew. Częstym gościem na tych libacjach była teściowa syna. Z niej też niezły numer! Czy ona nie widziała jak córuchna zachowuje się wobec Marty? Dlaczego nie reagowała?
- A co bić się miałam z tym zbójem, niby zięciem - ripostuje starsza już kobieta, babcia Marty: - Mówiłam nieraz córce "wracaj do domu z dziećmi" A ona na to, że jej dobrze. Owszem często przychodziłam do córki. Tak, zwykle na stole pojawiał się alkohol. Ale nie przypominam sobie by Marta była krzywdzona. Córka wychowywała ją tak samo jak i tamtą dwójkę
Krytycznego dnia pani Irmina spotkała córkę koło szpitala: - Była jakaś zasmucona "Martę zabrali do szpitala. Chyba dostała wzdęcia od zupy grzybowej". Potem zjawił się zięć. Mnie przy tym nie było, ale szesnastoletni syn opowiadał, że był wściekły. Wykrzykiwał : "ona zabiła mi dziecko, teraz ja was pozabijam". Całe szczęście, że lokator wypchnął go z mieszkania. Teraz, gdy pochowałam już wnuczkę, myślę sobie, że to chyba niemożliwe by córka była morderczynią. No bo czy widział kto matkę, która kopie własne dziecko? Tego dnia gdy zmarła Martusia, zięcia rzeczywiście nie było w domu - podjął wreszcie pracę. Ale przecież mogła zostać skatowana dzień przed śmiercią. A jeśli to zrobiła moja córka to chyba on... ją do tego zmusił.
W zmuszanie powątpiewa inna sąsiadka rodziców Marty: - Przecież to melina. Ich interesowała tylko wódka. Nie wiem skąd brali pieniądze, bo przecież najczęściej żadne z nich nie pracowało. On nawet mi kiedyś powiedział, że do żadnej roboty nie pójdzie, bo "za mało płacą". Tą małą widziałam właściwie tylko raz. Przechodziłam akurat obok otwartych drzwi. Siedziała cichutko w łóżeczku - jej matka wyszła do piwnicy. Z babskiej ciekawości chciałam zobaczyć jak się urządzili, ale smród bijący z mieszkania był tak straszny, że musiałam uciekać.
Ojciec dziecka pracę rozpoczął w… jednym z olsztyńskich zakładów pogrzebowych. Jako pomoc socjalną otrzymał… małą, białą trumienkę.
Komentarze (10)
Dodaj swój komentarz