Ma pani niezwykłe miejsce urodzenia: Urzursowchoz, Kraj Krasnojarski, środek Syberii. Jak to się stało, że pani życie od wielu lat związane jest z Olsztynem?
- Moi rodzice byli Polakami, ale pochodzili z Kowna. W roku 1945 już po wojnie były zesłania w głąb Związku Radzieckiego. Tak zwana zsyłka. W pociągu w drodze na wschód urodził się mój brat. Ja urodziłam się już na Syberii. Dopiero w roku 1956, po śmierci Stalina, można było wrócić. Traf chciał, że transport trafił do Kętrzyna. Tutaj wypatrzył mnie trener Gano (Stanisław Gano zmarł w 2018 roku, był wychowawcą m.in. rekordzisty Polski na 110 m przez płotki, Damiana Czykiera – red.). Chodził za mną chyba dwa lata i namawiał, żebym zaczęła trenować. Dopiął swego, gdy byłam w drugiej klasie technikum ekonomicznego. Po trzech miesiącach systematycznego treningu pojechałam na przełajowe mistrzostwa Polski juniorek. Trener zapowiedział mi, że jak będę w pierwszej dziesiątce, to będzie dobrze. Pamiętam, że podczas biegu liczyłam, czy jest pierwsza dziesiątka. Biegłam szósta. Każdy przyśpieszał, więc ja też. Zafiniszowałam i wygrałam. To był Ostrzeszów, 1968 rok. Można powiedzieć, że odtąd zaczęła się moja kariera. Zaczęłam trenować w Zjednoczonych Olsztyn. W 1973 roku przeszłam do Gwardii Olsztyn. Namawiano mnie do Lechii Gdańsk i innych, ale zostałam w Olsztynie do końca swojej kariery.
Kariery obfitej w sukcesy. Biła pani rekordy Polski na 1500 m i 3000 m, regularnie sięgała po złote medale w kraju. Za największy sukces trzeba uznać wicemistrzostwo świata w biegach przełajowych. Rabat 1975, jakie jest pani pierwsze skojarzenie, pierwsze wspomnienie z tamtych zawodów?
- Rok wcześniej na mistrzostwach świata byłam szósta. W związku z tym pokładano we mnie nadzieje, że w Rabacie (stolica Maroka – red.) będę wyżej. Trenerzy powiedzieli wprost, że liczą na mnie. Czułam presję. W pamięci utkwiło mi też, jak dzień przed startem razem z koleżankami z reprezentacji zrobiłyśmy rozruch. Ubrane w krótkie koszulki i spodenki pobiegłyśmy w miasto. Patrzono na nas dziwnie. Inna kultura, inne zwyczaje. Dopiero wtedy zdałyśmy sobie sprawę, że nie wypada.
Jak wyglądał sam bieg, jak wytyczono trasę?
- Trasa była na hipodromie, trawiasta, ale z przeszkodami, wzgórzami. W tamtym czasie mocne były zwłaszcza Rosjanki i Niemki. Liczono głównie na nie. Ruszyłam bardzo mocno już od startu. Gdy zobaczyłam, że jestem w czołówce, trzymałam, chciałam to wygrać. Ostatecznie lepsza była Amerykanka, Brown. Pamiętam, że dużo mnie ten bieg kosztował. Godzinę dochodziłam do siebie.
Bronisława Ludwichowska podczas biegów przełajowych, 1975 rok (fot. archiwum prywatne)
Gdzie w Olsztynie wykuwało się tak doskonałą przełajową formę?
- Byłam zawodniczką Gwardii Olsztyn i siedzibę mieliśmy na Stadionie Leśnym. Trasa wzdłuż Łyny była bardzo krosowa. Jednak dużą część roku spędzałam na zgrupowaniach zagranicznych. Jeździliśmy do Meksyku, czy Font Romeu we Francji. Często byliśmy też w Rumunii w Piatra Arsa. Piękne ścieżki, serpentyny, wszystko w górach o wysokości około 2000 metrów nad poziomem morza.
Wielu dzisiejszych zawodników unika przełajów. Pani lubiła ten typ rywalizacji?
- Każdy kto zgłasza się do mnie, od razu mówi, że chce być sprinterem. Może myślą, że sprinter nie musi trenować? Jeżeli o mnie chodzi, to po prostu lubiłam biegać. Kiedyś jeden z wywiadów ze mną zatytułowano: „Bez biegania żyć nie umie” i może coś w tym jest. Kochałam to. Im dłuższy dystans, tym lepiej się czułam.
Można powiedzieć, że trochę miała pani pecha, bo kobiety przez wiele lat nie mogły startować na długich dystansach. Tłumaczono, że jest to za duży wysiłek. Gdyby nie te zakazy pewnie zostałaby pani olimpijką. Jest niedosyt, że ostatecznie nie udało się doświadczyć atmosfery igrzysk?
- Na początku mogłam startować maksymalnie na 1500 m. Później otworzono 3000 m. Byłam pierwszą Polką, która zeszła na tym dystansie poniżej 9 minut (wynik 8:58.8 z 1975 roku nadal należy do top 15 polskiej listy wszech czasów – red.). Co do igrzysk, to miałam międzynarodowe minimum na 1500 m do Montrealu (1976 – red.). Wskaźnik wynosił 4:15, a ja biegałam 4:12.2. Polski Związek Lekkiej Atletyki wymagał jednak wyniku 4:12.0. Moim trenerem był już wtedy mój mąż, Zbigniew Ludwichowski. Był młodym trenerem i jeszcze nie przebijał się w związku. Zawsze powtarzaliśmy, że igrzyska nam uciekły.
W Polskiej historii tylko pani i słynny Bronisław Malinowski sięgnęliście po medal przełajowych mistrzostw świata. Malinowski w roku 1979 w Irlandii też zdobył srebro. Trzeba powiedzieć, że w latach 70-tych lekkoatletyczna kadra obfitowała w wielkie nazwiska. Z kim miała pani najlepszy kontakt?
- Najlepiej trzymałam się z Ireną Szewińską. Dogadywałyśmy się, mimo że ona była sprinterką, a ja biegałam dłuższe dystanse. Czasami nawet trenowałyśmy razem. Któregoś razu w Meksyku pamiętam jak byłam zaskoczona, myślałam: „Boże, to co ja mam robić, jak mam trening z Ireną?”. W kadrze byli też wtedy: Grażyna Rabsztyn, Jacek Wszoła, Władysław Komar, czy Ludwika Chewińska. Taką paczką jeździliśmy na zgrupowania.
Bronisława Ludwichowska, 1975 rok (fot. archiwum prywatne)
Jak w tamtych czasach spędzało się wolny czas na obozach?
- Równocześnie studiowałam, więc czas między treningami spędzałam na nauce. Każdy dzień miał podobny scenariusz. Pobudka, śniadanie, nauka, pierwszy trening, znowu trochę nauki, obiad, drzemka, trening i tak życie się kręciło. Ale jeżeli miało się swój cel... Ja miałam. Zawsze chciałam być pierwsza, nie druga.
Do największych sukcesów doprowadził panią mąż, trener Zbigniew Ludwichowski. Co było kluczem w jego treningu?
- Chcę też podkreślić rolę pierwszego trenera, Stanisława Gano. Znalazł mnie, namówił, a to jest bardzo ważne. Wracając do pytania, mąż nauczył mnie spokojnego biegania. Byłam bardzo zachłanna na trening. Myślałam, że jak będę trenować coraz mocniej i więcej, to będę coraz lepsza. To tak nie działa.
Jak doszło do końca pani kariery?
- W roku 1978 urodziłam córkę i wróciłam szybko do treningów. Przyplątała się żółtaczka, a w tamtych czasach nie było takich leków, jak dziś. To było duże obciążenie dla wątroby i musiałam zrezygnować z zawodowego sportu.
Później wraz z mężem przez długie lata trenowaliście młodych lekkoatletów w Olsztynie. Jakie były Wasze początki?
- Mąż założył grupę już w roku 1978. Ja zaczęłam pracować dwa lata później i odpowiadałam za grupę naborową, którą następnie przekazywałam mężowi. Do 2005 roku pracowaliśmy w Gwardii Olsztyn. Później klub przestał działać i przeszliśmy do AZS-u. Czyli za niedługo minie 20 lat jak jestem związana z UWM.
Przez pani ręce przewinęło się mnóstwo zawodników.
- Pokolenia. Zdarza się, że na treningi przychodzą wnuki moich pierwszych podopiecznych.
Dzisiejsza młodzież jest inna, niż kiedyś?
- Wszystko się zmienia. Trzeba się dostosować do czasów. Kiedyś żyło się biedniej. Młodzież miała większą motywację do trenowania. Można było pojechać na obóz, zobaczyć góry, Warszawę, Kraków. To była atrakcja. Teraz społeczeństwo jest bogatsze i młodzież wyjeżdża z rodzicami. Dzisiaj po prostu trzeba pokochać bieganie. Uważam, że młodzież, która uprawia sport jest inna, lepsza. Coś z siebie trzeba dać. Trening to ciężka praca. W sporcie nie ma czegoś takiego, że „coś się uda”. Tu się nic nie uda. Wszystko trzeba sobie wypracować. Do tego potrzebna jest pasja. Jeżeli jest pasja, to młodzież sobie poradzi. Tak było kiedyś i tak jest dzisiaj.
Od 2021 roku rozgrywany jest Memoriał Zbigniewa Ludwichowskiego, który odszedł od nas dwa lata temu w marcu. Jak pani zareagowała, gdy pojawił się pomysł, aby uczcić pamięć męża właśnie poprzez cykliczne zawody?
- Muszę powiedzieć, że memoriał przynosi mi dużo wspomnień i gdybym myślała tylko o sobie, to nie chciałabym go. Dla mnie mąż ciągle jest. Jednak dla dobra sportu, dla promocji dobrych zawodników, dla lekkiej atletyki, uważam, że jest to bardzo udana impreza. Przychodzi bardzo dużo ludzi. Przychodzi ta młodzież, która trenowała. Pokolenia. Mam takie poczucie, że zrobiliśmy z mężem coś dobrego.
Najpierw współpracowaliście z mężem jak zawodniczka z trenerem, później trenując innych. Można powiedzieć, że w domu razem, na treningach razem, na zgrupowaniach razem... Nie mieliście już siebie czasami za dużo?
- I nawet w nocy razem (śmiech). Cały czas razem, cały czas o sporcie. Nieraz obiecywaliśmy sobie, że jak zakończymy karierę trenerską, to zaczniemy żyć inaczej. Życie napisało swój scenariusz.
Jest pani surowym trenerem?
- Mąż nauczył mnie cierpliwości. Dzisiaj wiem, że czasami trzeba odpuścić. Na spokojnie, nic na siłę. Pamiętam jak młodzież, która najpierw była w mojej grupie dopytywała: „Kiedy pójdziemy do pana trenera?”. Odpowiadałam: „Nie pójdziecie!” (śmiech). Mąż był spokojny, łagodny. Ja jestem bardziej rygorystyczna i konkretna.
Jakiś czas temu rozmawiałem z naszymi czołowymi maratonkami: Aleksandrą Lisowską i Moniką Jackiewicz. Obie podkreślały, jak dużą rolę w ich rozwoju odegrali państwo Ludwichowscy. Podobnych opinii w środowisku spotyka się wiele...
- Bardzo poukładane i pracowite zawodniczki. Monia Jackiewicz przyszła do nas jako przeciętna biegaczka, ale bardzo konsekwentna i ambitna. Mam z nią kontakt. Aktualnie jest w Portugalii i czasami przesyła mi filmiki z biegania. Powiedziała niedawno: „Pani trener, ja pojadę na olimpiadę”. Ma cel i do tego celu trzeba dążyć.
Komentarze (5)
Dodaj swój komentarz