Poranny wyjazd z Olsztyna to chyba jedyny plus, który mnie tego dnia spotkał. Wyjeżdżając o 7 rano, na miejsce dotarłam po niespełna dwóch godzinach. Unikając gigantycznych korków i koszmarnych upałów.
Niestety Ci, którzy na podróż zdecydowali się później, nie mieli już takiego szczęścia. Wyruszając z Olsztyna o godz. 10, po dwóch godzinach jazdy można było dotrzeć najwyżej do Stawigudy.
Jako, że po raz pierwszy odwiedzałam Grunwald, chciałam znaleźć się jak najbliżej historycznego miejsca. Niestety, zaparkowanie samochodu na polu, które miało udawać parking, graniczyło z cudem. Zwłaszcza sportowego samochodu z niskim zawieszeniem. Kierowca musiał się natrudzić, aby przejechać pooraną przez ciągnik łąkę. Jednak, nie wjazd okazał się najtrudniejszym zadaniem tego dnia.
Na Grunwaldzie można było zobaczyć dosłownie wszystko. Zaopatrzona w dwie butelki wody, ręcznik i kanapki wyruszyłam do wioski rycerskiej. Wróżbici, kowale, garbarze, rusznikarze, zaklinacze węży przyciągali wzrok wycieczkowiczów. A rycerze w zbrojach, na koniach i w skórzanych okryciach prezentowali swoje umiejętności. Po polach Grunwaldzkich krążyli nie tylko turyści, a wioska rycerska tętniła życiem, kolorami i zapachami.
Tradycyjne, wiejskie jedzenie, pajdy chleba ze smalcem, wszelkiego rodzaju mięso, miody pitne i piwo. Każdy znalazł tu coś dla siebie. Nie zabrakło żadnego elementu charakterystycznego dla średniowiecznej osady. Kramy z bronią, odzieżą z lnu, nakryciami głowy, skórzanymi akcesoriami i dodatkami oraz biżuterią przyciągały wzrok turystów spragnionych powrotu do wieków średnich.
Tymczasem po drugiej stronie pola bitwy również kwitł handel i sprzedaż. Komercyjne stoiska z flagami, zabawkami, ubraniami, fast-foodami kusiły cenami (zapiekanka 16zł) i jakością (kubki z gliny sklejane klejem).
Mimo wysokich cen i koszmarnego upału, atmosfera pikniku i festynu nie gasła. Zmęczeni rodzice mogli zabrać swoje dzieci do ogródka telewizji cyfrowej albo na karuzelę.
Zaopatrzona w obowiązkowe nakrycie głowy w postaci kapelusza rodem z westernów (10 zł – najniższe cena, którą udało mi się wyłowić wśród morza kramów) postanowiłam udać się po pamiątki. Jako osoba praktyczna chciałam upolować coś, co nie będzie kurzyło się na półce. Przy stoisku z naczyniami kupiłam ręcznie malowany kubek – 20zł i komplet drewnianych łopatek – 30zł. Jak każda kobieta, musiałam odwiedzić kram z biżuterią. Ręcznie robione kolczyki – 25 zł, broszka – 20 zł, brelok – 15 zł. Oczywiście można było nabyć również plastikowe świecidełka w cenie 4-10zł. Do spaceru wzdłuż rozstawionych stoisk nie zniechęcił mnie ani kurz ani pył unoszący się między nimi, ani masa ludzi przemieszczająca się w kilkunastu kierunkach.
Zachęcona przez rycerzy postanowiłam z bliska obejrzeć pole bitwy. Powiem szczerze, że dobrze zrobiłam, ponieważ niewiele widziałam podczas samej inscenizacji. Olbrzymie vipowskie namioty rozstawione przy samej łące, na której rozegrała się bitwa, skutecznie uniemożliwiły jakiekolwiek oglądanie.
Nie pomogły nawet dwa telebimy. Ogromna liczba turystów, chcących obejrzeć bitwę oblegała pole ze wszystkich stron. Nie licząc pobliskich drzew, dachów samochodów i pomników. Oczywiście były dobre miejsca. Ale, żeby je zająć, na górce ponad polem bitwy, trzeba było stanąć już ok. godz 10 rano. Cztery godziny w niemiłosiernym słońcu i pyle. Bez możliwości schronienia się w zacienionym miejscu – tacy zapaleńcy także się znaleźli. Jednak, jeśli ktoś ruszył na miejsce ok. godz. 12, zobaczył niewiele. Więcej można było obejrzeć zostając w domu, przed telewizorem.
Zniechęcona bitwą postanowiłam wracać. Około godziny 14.30 wyruszyłam z parkingu. Niestety, masa ludzi zalewająca główną drogę wyjazdową skutecznie zablokowała ruch. Przez 3 godziny próbowałam opuścić parking. Wszystkie 4 (cóż za imponująca liczba) drogi wyjazdowe były zakorkowane. Samochody tworzyły 4-5 pasmowe szeregi ciągnące się przez całą długość parkingu. Ci, którzy mieli terenówki – przejeżdżali przez pobliskie rowy i pobocza. Inni czekali. Policja, wojsko, służby porządkowe – wszyscy beztrosko stali wokół pola bitwy, podczas gdy prawdziwa walka odbywała się na drogach wyjazdowych.
Około godziny 18 na skrzyżowanie wyjazdowe dotarł radiowóz policyjny. We wszystkich czekających na wyjazd błysnęło światełko nadziei. Ale niestety, funkcjonariusze zaczęli przepuszczać tylko autokary. Kto miał szczęście, wcisnął się za nimi. Inni wciąż czekali.
Zniecierpliwionym i zmęczonym kierowcom zaczęło brakować nie tylko benzyny, ale także wody. Z prowizorycznych sklepów, kramów i lodówek masowo znikały wszelkiego rodzaju napoje. Chłodziarki nie wytrzymały koszmarnej temperatury i o godzi. 19 nie można było dostać ani lodów, ani nawet zimnego piwa. Skończyła się także woda w sklepach. Jedynym jej źródłem pozostała łazienka (zamykana o 21) i pobliski kran. W kolejce do tego ostatniego trzeba było stać ponad godzinę.
O godzinie 22 ruch na drodze zmalał i można było w końcu opuścić parking przy Polach Grunwaldzkich. Do Olsztyna dotarłam ok. godziny 24. Próbując wyjechać z Grunwaldu przez 8 godzin tkwiłam w samochodzie. A wystarczyło odpowiednio zorganizować ruch. Pokierować tłumy ludzi zmierzające do Stębarka polami, a nie środkiem jedynej drogi. Wyznaczyć osobny parking i osobny wyjazd dla autokarów. I przede wszystkim posłać część służb mundurowych na drogi wyjazdowe, aby było komu kierować ruchem i studzić nerwy wzburzonych kierowców.
Niestety, tak, jak inscenizacja bitwy była wielkim wydarzeniem, tak przygotowanie logistyczne i organizacja – kompletną porażką. Miejmy tylko nadzieję, że nie pozostawi to aż tak negatywnych wspomnień wśród turystów z Polski i zagranicy. A także, że nie zniechęci ich do wizyty w Grunwaldzie, w następnym roku.
Komentarze (12)
Dodaj swój komentarz