U mnie na podwórku większość chłopaków chciała grać w piłkę nożną, ewentualnie w siatkówkę. Jak to się stało, że dość szybko pańskie losy związały się z piłką ręczną?
Też chciałem grać w piłkę nożną. Żyłem marzeniami o wielkich stadionach – Wembley, Camp Nou... Ale wystarczały nam bramki, które tworzyły ustawione na ziemi kamienie. Jakoś w 1992 roku ze Starego Miasta przeprowadziłem się na Jaroty i zacząłem chodzić do Szkoły Podstawowej nr 27. Tam była taka zasada, że roczniki nieparzyste grały w siatkówkę, a parzyste w piłkę ręczną, a że jestem rocznik 1982... Do czwartych klas na wuefy przychodził trener Ryszard Gołdyn i wybierał ludzi, którzy nadawaliby się koordynacyjnie do piłki ręcznej. Znalazłem się wśród wytypowanych i zacząłem chodzić na SKS-y. W szóstej klasie podstawówki paru chłopaków poszło do Stomilu. Też bardzo chciałem grać w piłkę nożną. Byłem na paru treningach, ale nie wypaliło. Zostałem przy ręcznej.
Jak wspomina pan swoje początki?
Trener Gołdyn stworzył nam rodzinne warunki. Chciało się przychodzić na treningi. Jeszcze będąc w podstawówce pamiętam, że bardzo dużo jeździliśmy po turniejach. Można było zobaczyć parę miast. Bodajże w szóstej klasie zdobyliśmy mistrzostwo Polski młodzików. Turniej rozegrano w Kępnie. Przyjechały 32 drużyny i rywalizowaliśmy o tytuł przez trzy dni. Oczywiście na asfalcie. Kontynuowaliśmy tradycje szkoły, bo wcześniej trener Gołdyn zdobył złoto z rocznikiem 1980.
Najbardziej przełomowy moment? Taki, kiedy poczuł pan, że piłka ręczna to będzie coś więcej, niż szkolna przygoda?
Dużym wydarzeniem było dla mnie, jak jeszcze będąc juniorem, trener Nowak (Mieczysław Nowak to jeden z najbardziej znanych trenerów piłki ręcznej. Twórca zespołu Warmii Traveland Olsztyn, który awansował do Superligi – red.) dołączył mnie do drużyny seniorów Warmii. Miałem 15-16 lat i dzieliłem szatnie z chłopakami, którzy byli po trzydziestce.
Jak wyglądało spotkanie z dorosłymi bykami? Podejrzewam, że pan jeszcze wtedy nie miał wyrobionej wielkiej muskulatury.
To było 20 kilo temu (śmiech). Można powiedzieć, że byłem szczypiorek. Ale charakterem i zadziornością, myślę, że dawałem radę. Pokazywałem, że nie jestem chłopcem do bicia.
Padały hasła w stylu „młody skocz do sklepu po piwo”, o których się słyszy we wspomnieniach piłkarzy nożnych z lat 90-tych?
Te rzeczy też trzeba było robić, ale do czasu. Człowiek skoczył raz, drugi, ale potem się postawił i „starszyzna” odpuszczała.
Rozumiem, że trochę to trwało, nim zaczął pan grać z seniorami w większym wymiarze czasu. Jak wyglądała walka o pierwszy skład?
Początkowo byłem czternastym do grania, bo kiedyś właśnie czternastu wpisywało się do protokołu meczowego. Ale zdarzało się, że trener Nowak wpuszczał mnie na ostatnie trzydzieści sekund i to było coś wspaniałego. Pamiętam taką sytuację, jak do V LO na puchar Polski przyjechała Petrochemia Płock z tamtejszymi gwiazdami. Ktoś u nas zachorował i było tylko trzynastu do gry. Trener Nowak kazał mi się przebrać. Zagrałem cztery minuty, rzuciłem bramkę. Satysfakcja była nie do opisania. A teraz jak zawodnik ma wejść na trzy minuty w końcówce meczu, to mówi: trenerze, ale nie jestem rozgrzany, po co mam wchodzić?
Sala V LO, piłkarze Warmii w pełnym rynsztunku prezentują się przed nowym sezonem w II lidze. Marcin Malewski drugi od prawej na ławeczce
W jednym z niedawnych wywiadów, były piłkarz, Piotr Świerczewski ostro podsumował młode pokolenie. Powiedział, że dzisiejsi piłkarze boją się spocić. Z tego co słyszę, ma pan podobne przemyślenia...
Niestety tak jest. Przepraszam za wyrażenie, ale dzisiejsza młodzież to często melepety. Są strasznie roszczeniowi, ale żeby coś dać od siebie i wyjść z inicjatywą, to ciężko. Trzeba wziąć za rączkę, poprowadzić, pokazać, a najlepiej jeszcze zrobić.
Wróćmy do walki o pierwszy skład w seniorach Warmii. Kiedy zaczął pan grać w pełnym wymiarze?
Byłem takim zawodnikiem, że jak trener mnie wystawił na lewe skrzydło, to grałem na lewym. Jak wystawił na środek rozegrania, to grałem na środku. Dla mnie było bez różnicy, byle być na boisku. To też powtarzam teraz chłopakom: nieważne gdzie, byle na boisku. Co z tego, że nie grałeś nigdy na prawym skrzydle? Ale teraz zagrasz. Właśnie w ten sposób przechodziłem wyżej w hierarchii. Tam gdzie były luki, tam trener „zapychał” moją osobą. Pokazywałem umiejętności, rzucałem bramki i po pewnym czasie zdobyłem zaufanie.
Po pewnym czasie, czyli kiedy?
Miałem szesnaście lat, jak zacząłem wychodzić w pierwszym składzie.
Szybko poszło.
Tak się złożyło, że „wygryzłem” starszych chłopaków.
Pana początki to nie były szczególnie udane czasy dla piłki ręcznej w wymiarze reprezentacyjnym. Kolejne duże imprezy rozgrywano bez naszej kadry. Wy, jako młodzi zawodnicy, zwracaliście na to uwagę, czy kwestie reprezentacji były z dala od Was i po prostu skupialiście się na codziennych treningach i meczach?
Zawsze w piłce ręcznej był problem z pieniędzmi. Pamiętam, że związek nie miał środków na zgrupowania, czy nawet na to, aby reprezentantów ubrać w dresy. Było ciężko. Interesowaliśmy się tym jako zawodnicy, ponieważ reprezentacja Polski to było nasze marzenie. Jeżeli przy okazji naszego meczu była okazja podjechać na Superligę, to trenerzy to robili. Oglądaliśmy mecze na Chrobrym Głogów, na Warszawiance, w Płocku. Śledziliśmy lepsze zespoły.
Nastał taki czas, że nie trzeba było jeździć na Superligę, bo Superliga dotarła do Olsztyna. Jak wyglądało świętowanie po historycznym awansie?
Była feta, specjalnie wydrukowane na tę okoliczność koszulki, a samo świętowanie oczywiście w Hotelu Anders. Bardzo miłe wspomnienia, ale też w krok za awansem szła wielka niewiadoma. Jako młodzi chłopcy nagle musieliśmy się stać profesjonalnymi zawodnikami. Pojawiły się profesjonalne kontrakty. Pieniądze większe, niż w pierwszej lidze. Otworzył się dla nas świat jak z telewizji.
Hala Urania, superligowy sezon 2005/2006. Malewski przygotowuje się do oddania rzutu karnego
Najwyraźniej nowa sytuacja was nie przeraziła, bo w najwyższej klasie rozgrywkowej spędziliście trochę czasu.
Do klubu przyszedł trener Giennadiy Kamelin, który kilka lat wcześniej zdobył parę mistrzostw Polski z Vive Kielce. On miał zrobić z nas mężczyzn i tak też się stało. W ciągu dwóch pierwszych lat w Superlidze dwukrotnie kwalifikowaliśmy się do play-offów, zajmując ósme miejsca.
Jak pan wspomina atmosferę na superligowych meczach?
Halę Urania nieraz wypełnialiśmy do ostatnich miejsc. Na meczach z Kielcami czy Płockiem było tyle osób, że zajęte były nawet miejsca stojące na balkonach. Widowiska były nie z tej ziemi. Pamiętam, że Urania miała wtedy jedną z najlepszych frekwencji w lidze.
Jak wyglądały kulisy przeprowadzki z małej sali przy V LO do wielkiej Uranii?
Przenieśliśmy się jeszcze w pierwszej lidze. Generalnie ciężko było się tam dostać. Raz, że były wysokie opłaty, a dwa, że Urania zawsze była zajęta. Chociażby przez targi i tym podobne wydarzenia. Nie chodziło tylko o to, żeby tam grać, ale też trenować w tygodniu. Z tym był największy problem.
Mecz, który będzie pan pamiętał do końca życia?
Chyba najbardziej mam w pamięci dwumecz z AZS-AWF Gdańsk. To był ten rok w Superlidze, gdzie mogliśmy zdobyć medal. Z Gdańskiem, który był niżej notowany od nas, spotkaliśmy się w ćwierćfinale. Pech polegał na tym, że trener Strząbała już nas przygotowywał na półfinały, jakby o ćwierćfinale zapomniał. Zrobił nam ciężkie zgrupowanie w Miłomłynie...
A ćwierćfinał miał się sam wygrać...
Organizacyjnie też nam nie pomogło, że Urania była wtedy zajęta. Nam przestrzeń sprzyjała, inne zespoły miały z tym problem. Musieliśmy grać w hali w Ostródzie, która była podobna do tej, jaką akademicy z Gdańska mieli u siebie. Finał był taki, że w Ostródzie przegraliśmy czterema bramkami, w rewanżu dwoma i straciliśmy szansę gry o medale. Co ciekawe, forma rzeczywiście przyszła, ale dwa tygodnie później. W meczach o miejsca 5-8 zlaliśmy wszystkich piątką, dychą. Nie było na nas mocnych.
Dziś Warmia jest na ostatnim miejscu w lidze centralnej. To kwestia finansów, czy jest inna przyczyna, dla której dziś możemy tylko wspominać o wielkich pojedynkach w Uranii?
Z Superligi spadliśmy z wielkimi długami, które musieliśmy spłacać przez kilka lat, żeby wyjść na zero. Krótko mówiąc, wtedy coś nie wyszło. Teraz staramy się nie wykraczać poza ramy budżetu. Jeżeli mamy przykładowo 100 tys. zł., to za 100 tys. zł. staramy się grać cały sezon. Wiadomo, jaka jest sytuacja na świecie. Wcześniej pandemia, teraz wojna w Ukrainie. Pieniędzy w klubach jest mało. Musieliśmy zrównoważyć graczy do budżetu. Nie mogliśmy sobie pozwolić na większe ruchy transferowe. Niestety, sportowo jesteśmy w tyle.
Czy w złotych czasach olsztyńskiej piłki ręcznej czuliście, że jesteście pierwszą siłą, jeśli chodzi o sport? Czy jednak siatkówka i piłka nożna zawsze były popularniejsze?
W tamtym okresie miałem wielu kolegów z AZS-u czy Stomilu i nigdy nie walczyliśmy ze sobą o kibica. Wydaje mi się, że w Olsztynie, jeśli ktoś się interesuje sportem, to interesuje się każdą dyscypliną. Jak ktoś był na meczu Stomilu, to potem przychodził do Uranii na piłkę ręczną.
Rok 2007 był początkiem wielkich sukcesów piłkarzy ręcznych. Pół żartem pół serio można powiedzieć, że wielu Polaków dowiedziało się wtedy, że w ogóle istnieje taki sport. Naród zasiadał przed telewizorami i przecierał oczy, że można wyciągać „przegrane mecze”. Tamten boom na piłkę ręczną został wykorzystany?
O tym się mówi głośno, że nie do końca został wykorzystany. Trzeba było pójść bardziej w promocję. Za to odpowiedzialny jest związek, który nie dołożył wszystkich starań, żeby to osiągnąć.
Jak tu promować dyscyplinę, w której głównie mówi się o przewracaniu, wybijaniu palców, wbijaniu łokci pod żebra.. (śmiech)
A co teraz jest najpopularniejsze na świecie? Wszelkie odmiany sztuk walki. Tam gdzie się leją po mordach, to teraz jest najlepsze. Piłka ręczna jest ponoć drugim pod względem brutalności sportem zespołowym, zaraz po rugby.
Karol Bielecki stracił oko. Jaki największy uraz ma pan w swoim CV?
Lista kontuzji jest długa, ale na szczęście zazwyczaj obywało się bez zabiegów.
Z czego to wynika, że przez tyle lat grania udało się uniknąć poważniejszych kontuzji?
Wyjścia są dwa: albo jestem taki twardy, albo po prostu miałem szczęście.
Malewski w rozmowie z ówczesnym trenerem zespołu Jarosławem Knopikiem, mecz z Nielbą Wągrowiec, sezon 2019/2020
Kilkanaście lat temu „najadł się” pan jednak trochę strachu, jeśli chodzi o zdrowie. Lekarz zdiagnozował kardiomiopatię przerostową i zawyrokował, że zostało panu dwadzieścia lat życia. Jak pan to wspomina?
Mieliśmy coroczne badania kontrolne do karty zdrowia sportowca. EKG, krew, coś takiego. Stwierdzono, że jest podejrzenie zawału serca i zatrzymano mnie w szpitalu. Tłumaczyłem, że przed chwilą zrobiłem 10 kilometrów na bieżni, więc to chyba jakaś pomyłka. To był okres, kiedy dużo piłkarzy nożnych przechodziło zawały serca na boisku. Dlatego zaczęto drobiazgowo podchodzić do wszelkich odchyleń od normy. Lekarz stwierdził, że moje serce jest za duże i wstępnie zdiagnozował kardiomiopatię przerostową. Jest to choroba, podczas której serce rośnie i rośnie, aż w końcu „wybucha”. Co lekarz to dostawałem inną diagnozę. Odwiedzałem różne kliniki, miałem robione badania genowe. Ostatecznie wszystko wyszło tak jak powinno. Po prostu mam takie serce, a nie inne.
Nie da się ukryć, że czas leci. 40 lat na karku, jak u inżyniera Karwowskiego. Jak pan się czuje na boisku pomimo upływu lat? Jest ta szybkość i kondycja co lata temu, czy jednak dziś bazuje się bardziej na doświadczeniu i może wcale nie trzeba tyle biegać?
Śmieję się, że lepiej mądrze stać, niż głupio biegać. Doświadczenie na pewno pomaga, ale wydaje mi się, że póki gram, to znaczy, że nadal jakoś tam się prezentuję. Wiadomo, że jesteś tak dobry jak twój ostatni mecz. Parę bramek rzucam, przeciwnika umiem oszukać, więc nie jest źle. Na pewno trochę dłużej dochodzę do siebie po ciężkich treningach i meczach. Metabolizm jest inny. Z michą trzeba uważać, żeby nie przytyć.
W internetowej encyklopedii Warmii i Mazur napisali o panu: „szybki, błyskotliwy, a czasami ponosi go fantazja”. Kiedy poniosła ostatni raz?
Niektórym mój sposób bycia na boisku się nie podoba. Lubię rzucić wkrętkę, pogestykulować czy pogadać z publicznością. Od zawsze słyszałem na swój temat, że gwiazdor. Nie przejmuję się tym. Każdy ma swoją opinię. Ja po prostu taki jestem.
Wspomniał pan, że z awansem do Superligi wiązały się „profesjonalne kontrakty”. Na poziomie ligi centralnej można żyć tylko z grania?
W Superlidze było pełne zawodowstwo. Piłka ręczna na całą dobę. W lidze centralnej łączę codzienne treningi z pracą. Od kilku lat pracuję w olsztyńskich wodociągach. To jest praca biurowa, z czego się bardzo cieszę.
Na koniec mam pytanie z serii filozoficznych. Jeśli niespełna 41-letni Marcin Malewski miałby coś powiedzieć sobie młodemu, który dopiero zaczyna przygodę ze sportem, co by to było?
Baw się tym bardziej i ciesz się z tego, co robisz.
Komentarze (2)
Dodaj swój komentarz