W prywatnej placówce (bądź też w tej samej, z tą różnicą, że płacimy, aby zaoszczędzić nasz cenny czas) pacjent jest przyjmowany niemalże natychmiast - zwykle w przeciągu dwóch, trzech dni - maksymalnie czeka około tygodnia.
W tym samym momencie, kiedy kolejki w publicznych ośrodkach zdrowia z dnia na dzień stają się coraz dłuższe, ceny w prywatnych przychodniach rosną. Jednak chorzy, zwykle nie mając wyboru, decydują się wydać swoje ciężko zarobione pieniądze na coś, co miało być pokrywane przez ZUS z niemałych comiesięcznych składek na NFZ. Kto jest winien obecnemu stanowi rzeczy? Ministerstwo Zdrowia? A może cały rząd?
W olsztyńskich przychodniach ma miejsce wiele paradoksalnych sytuacji. Z jednej strony, pacjent jest zachęcany przez kolorowe ulotki i plakaty do profilaktyki i zapobiegania wszelkim chorobom, co oczywiście wiąże się w koniecznością odwiedzania licznych gabinetów lekarskich ("w tym wieku/ stanie trzeba się badać regularnie"). Z drugiej strony, kiedy już przyjdzie, traktuje się go jak "zło konieczne''.
Skrupulatnie odliczony czas piętnastu minut na wizytę, nieprzyjemna pani w recepcji, bałagan w papierach - to wszystko sprawia, że pacjent nie ma ochoty więcej pojawić się w danej publicznej przychodni.
Czy Wy też uważacie, że olsztyńska służba zdrowia raczkuje? Czy według Was pacjent jest tylko kolejnym numerkiem do odhaczenia po to, aby "wyrobić" statystyki? Czy kiedykolwiek czuliście się pokrzywdzeni przez olsztyńskich lekarzy?
Komentarze (4)
Dodaj swój komentarz