W auli olsztyńskiego Domu Rzemiosła Warmińsko-Mazurskiej Izby Rzemiosła i Przedsiębiorczości rozmawiano o uchodźcach szturmujących wschodnią granicę Polski w nadziei na poprawę swojego losu.
Zapomnieliśmy już w Polsce o czasach, gdy „wyjazd na Zachód” był aktem poszukiwania odmiany losu i poprawy beznadziejnej sytuacji ekonomicznej swojej rodziny. W tamtych czasach na wagę złota była znajomość osoby na Zachodzie - czasem także płacono za taki kontakt wcale niemałe pieniądze - która mogła przysłać nam zaproszenie upoważniające do ubiegania się w ambasadzie danego kraju o wizę wjazdową. Była to oczywiście wiza turystyczna nieupoważniająca do podjęcia pracy, dlatego pracowano na tym Zachodzie „na czarno”, nie mając prawa do publicznej opieki medycznej, składek emerytalnych i tak dalej. Jeżeli ktoś dobrze trafił, to biorąc pod uwagę różnicę kursu złotówki do dolara, mógł po roku czy dwóch pracy wybudować w Polsce dom. Ale jeżeli nie poszczęściło mu się, to musiał wegetować w ośrodku dla azylantów - co i tak dawało przynajmniej jakąś nadzieję na poprawę swojego losu.
Obecnie nadal jeździmy na Zachód w celach zarobkowych - teraz jest to już jednak legalna praca ze składkami na ubezpieczenie społeczne. A na naszych granicach, jako najdalej na wschód wysuniętego państwa UE oraz NATO, zaczęły z kolei pojawiać się grupy przekraczających granicę z krajów trzeciego świata, pragnących „ogrzać się” w legendarnym dobrobycie krajów Zachodu. Dobrze, jeżeli jest taki uchodźca przez zieloną granicę po prostu młodym, silnym mężczyzną, nawykłym do trudów i nastawionym na przetrwanie w ekstremalnych warunkach - a nie ojcem rodziny, „podróżującym” w towarzystwie żony i dzieci - czasem wręcz niemowląt na rękach, a bywa, że i także nie do końca sprawnego fizycznie seniora rodu. Desperacja ludzi postawionych pod przysłowiową „ścianą” jest przecież przeogromna.
Z półoficjalnych informacji dochodzących z różnych źródeł wynika, że mieszkaniec Somalii, Ugandy czy Jemenu musi najpierw zapłacić niemałą kwotę grupie przestępczej, która podejmuje się nielegalnego przerzucenia danego delikwenta na terytorium na przykład Niemiec. Bo kiedy już się tam znajdzie, będzie mógł pójść do pracy „na czarno” i odsyłać potem regularnie zarobione w ten sposób pieniądze do rodzinnej wioski, która niekiedy uzbierała pieniądze na jego wyjazd ze składek wielu jej mieszkańców. Jak to jednak z grupami przestępczymi bywa, nie każda poczuwa się do obowiązku wywiązania się z zawartego ustnie „kontraktu”. Ot, zabiorą uciekiniera z Afryki, dostarczą na przykład gdzieś na Białoruś i - twierdząc nawet czasami obłudnie, że dotarł już do celu podróży - porzucą gdzieś przy drodze lub w lesie.
Co ma wtedy zrobić ciemnoskóry, nieznający języka uciekinier, który znalazł się w obcym kraju, w obcej kulturze, gdzie także przecież nikogo nie zna? Ano szuka drogi do cywilizacji podobno oferującej mu szansę na przetrwanie nie tylko jego, ale także całej jego rodziny. I wtedy napotyka w lesie białoruskich pograniczników, którzy - nie szczędząc brutalnych razów oraz wymachując odbezpieczoną bronią - przepędzają go na polską stronę. I wtedy, nareszcie znajdzie się na upragnionym Zachodzie, zaraz poprosi o azyl, służby sprawdzą tylko, czy nie jest przestępcą próbującym uniknąć kary i będzie mógł zacząć zarabiać pieniądze, tak potrzebne jego lokalnej społeczności na Czarnym Kontynencie...
Niestety, brutalna rzeczywistość jest zupełnie inna. I, podobnie jak to było w przypadku uchodźców z ogarniętej wojną Ukrainy, także tutaj opiekę nad niezapowiedzianymi „gośćmi” przejęli w pierwszej kolejności zwykli obywatele naszego kraju. Jednym z nich, jak sam to określa: „zwykłym człowiekiem”, jest autor „Granic hańby” Mariusz Kurnyta. Mieszka w Białymstoku, gdzie samodzielnie wychowuje trójkę dzieci. Nie może jednak pozostać obojętnym na los tysięcy przedostających się przez granicę, znajdujących się w beznadziejnej sytuacji na pograniczu polsko-białoruskim. — Nie mam serca zostawiać dzieci w środku lasu - stwierdził po prostu pan Mariusz podczas wtorkowego spotkania. Opowiedział wtedy o tym, jak nieraz nie spał po kilka nocy, nie mając na to czasu czasu, kiedy przywoływały go kolejne wezwania ze strony grupy jego przyjaciół, którzy właśnie odkryli następną grupę uciekinierów błąkających się bezradnie w okolicach Puszczy Białowieskiej. Stała się ona obecnie naturalnym „kanałem przerzutowym” dla nielegalnych emigrantów próbujących dostać się na wymarzony Zachód.
Jak się okazuje, zgodnie z międzynarodowymi standardami - w tym uchwaloną przez ONZ w roku 1948 Powszechną Deklaracją Praw Człowieka oraz wyrokami Europejskiego Trybunału Praw Człowieka - nielegalny imigrant, niezależnie od tego w jaki sposób pojawił się na terytorium danego kraju, ma prawo poprosić o udzielenie mu azylu. Wystarczy w tym celu ustna deklaracja złożona w obecności funkcjonariusza służb danego państwa. Wtedy należy udzielić mu schronienia tymczasowego - przeważnie w specjalnym ośrodku strzeżonym przez policję - a po sprawdzeniu czy nie jest przypadkiem przestępcą póbującym ukryć się przed wymiarem sprawiedliwości, zapewnić mu możliwość legalnego bytowania, w tym także podjęcia pracy.
Tyle teoria. W rzeczywistości nie daj Panie Boże, żeby tacy uciekinierzy natrafili na patrol polskiej Straży Granicznej. Uczestnicy panelu - oprócz Mariusza Kurmyty była wśród nich także Małgorzata Szczecina z nieformalnej grupy pomocowej Rodziny bez Granic Olsztyn, a towarzyszyła im jeszcze znana aktorka Teatru im. S. Jaracza Irena Telesz, pół-Białorusinka, działaczka opozycji demokratycznej w PRL - opowiadali o praktyce pushback. Polega ona na tym, że kiedy złapie się takich „ciapatych brudasów”, jak podobno nazywają ich funkcjonariusze SG, to wywozi się ich z powrotem daleko w las, bywa, że i na bagna, i pozostawia tam na pastwę losu czyli nie tylko uzbrojonych białoruskich służb granicznych ale także jesiennych przymrozków. Dobrze, kiedy taki uciekinier ma na sobie chociaż sweter, choć przecież nawet dla nas, mieszkańców Północy, nie stanowi on ochrony przed jesiennymi temperaturami. Jak zareaguje na nie nieosłonięty dostatecznie organizm osoby przywykłej do klimatu Południa? Niektórzy odmrażają sobie stopy, co prowadzi w konsekwencji do martwicy i rozkładu tkanek. Tak zwana „stopa okopowa” - to na pamiątkę dolegliwości żołnierzy walczących w okopach I wojny światowej - zaczyna wtedy gnić, a uwalniany przy tym straszliwy odór utrwala się potem w świadomości wolontariuszy jako symbol nieludzkich praktyk europejskiego państwa demokratycznego, jakim mieni się być Polska. Mariusz Kurnyta opowiadał we wtorek o 27 przypadkach „udokumentowanych śmierci”. Nie wiadomo, ile osób zginęło w tym lesie naprawdę, bo nie zawsze wolontariusze zaangażowani w ratowanie życia przechodzących granicę, zdążą dojechać na czas.
Oprócz tego, że polskie służby wywożą nielegalnie z kraju uchodźców proszących o azyl, to jeszcze odmawiają im dostępu do doraźnej pomocy medycznej. Wolontariusze nie mogą do nich nawet podejść i podać choćby prostego leku na przeziębienie. Próbują się zatem do nich przekradać po kryjomu, co czasem się udaje. Bywa, że trudno jest podać takiej osobie kroplówkę, ponieważ będąc w stanie skrajnego wyczerpania ma zapadnięte żyły. Na granicy zbudowano także wysoki płot, przez który przechodzą jednak nawet kobiety w IX miesiącu ciąży, uciekając w desperacji ze swojej „nieludzkiej ziemi”. Wolontariusze odnotowali także przypadek grupki osób, które dotarły do polskiej granicy z Afganistanu piechotą, idąc przez Stambuł.
Wolontariusze mają w Hajnówce mały pokoik, w którym przechowują „plecaki przetrwania”. Każdy z nich waży 60- 80 kg i zawiera zestaw pozwalający uratować życie osobie błąkającej się w lesie. Choćby wodę do picia. Niektórzy uciekinierzy nie pili od wielu dni, a kiedy gaszą pragnienie zatrutą, bagienną wodą, kończy się to poważnymi problemami zdrowotnymi. W pakiecie jest także suchy prowiant - przy czym należy pamiętać, że muzułmanie nie jedzą wieprzowiny. Ratowany uciekinier znajdzie tam także suche ubranie, śpiwór oraz liofilaty, które można zalać gorącą wodą z termosu, uzyskując wartościowy posiłek.
Irena Telesz pochodzi z okolic Wołkowyska - dzisiaj to terytorium Białorusi - i dobrze rozumie, jak czuje się człowiek wypędzony ze swojej ziemi. Poruszyła we wtorek temat „genu wypędzonego” - swoistego stygmatu charakteryzującego osoby zmuszone do poszukania nowego miejsca do życia. Sama przeżyła to po wojnie, kiedy jako mała dziewczynka musiała, wraz z rodzicami, przenieść się ze wschodnich rubieży do Olsztyna. —Ja jestem tu jednak wśród swoich a ci ratowani przez Mariusza zostali na obcej ziemi zupełnie sami - zauważyła.
Głos zabrała także Teresa Stefanowicz, podobnie jak Irena Telesz działaczka podziemnej opozycji demokratycznej w PRL. W swoioim wystąpieniu przypomniała, jak wiele znaczyła w latach 80’ pomoc prawników broniących aresztowanych działaczy opozycji przed ówczesnymi sądami i sugerowała, abvy taką samą pomocą objąć wolontariuszy z polsko-białoruskiej granicy, często bezbronnych wobec nadużywających prawa funkcjonariuszy. Jak stwierdziła Małgorzata Szczecina: — Przeżywamy teraz w pasie przygranicznym traumę narodową na miarę Jedwabnego. Tak, jak wtedy, kiedy w lipcu 1941 niektórzy mieszkańcy podlaskiej wsi wzięli udział w wymordowaniu swoich żydowskich sąsiadów, tak i teraz w niejednej rodzinie znajdziemy funkcjonariusza Straży Granicznej ścigającego przekraczających granicę oraz wolontariusza zaangażowanego w pomoc dla nich. Szczecina opisała także działania pomocowe, jakie prowadzi ta niewielka grupa (wysyłanie paczek, akcje solidarnościowe) i zachęciła do dołączenia do nich na Facebooku, gdzie regularnie pojawiają się informacje o podjętych działaniach. Wskazała też na bezprawność działań polskich władz i służb mundurowych, które (m.in. poprzez praktykowanie wywózek) łamią art. 40. 56. Konstytucji RP, Konwencję Genewską, Ustawę o uchodźcach z 2003 r. oraz przepisy wchodzące w skład Wspólnego Europejskiego Systemu Azylowego.
— Najważniejsze zdanie, jakie dzisiaj usłyszałam, to że mamy do czynienia z kryzysem człowieczeństwa i że warto być po prostu człowiekiem - skomentowała Magdalena Zuba z Olsztyńskiego Marszu Równości. — Ci ludzie nadal tam są i trzeba się nimi po prostu zająć - dodała Ewelina Soroko z Partii Zielonych — Trzeba chyba także zwyczajnie zmienić prawo obowiązujące w Polsce.
Kolejnym problemem jest brak tłumaczy języków narodowych uciekinierów schwytanych w lesie. To znaczy oni oczywiście są w kraju dostępni, Straż Graniczna chce ich jednak zatrudnić, tłumacząc się, że „dużo kosztują”. Kiedy zatem funkcjonariusze SG przesłuchują pojmanego w lesie Jemeńczyka, ten zupełnie nie rozumie, co się do niego mówi oraz nie ma potem pojęcia, jakie dokumenty podpisuje. Pomoc zadeklarowała tutaj Helsińska Fundacja Praw Człowieka, która zamierza pokryć wynagrodzenie takich tłumaczy przysięgłych.
— Zupełnie nie potrafię zrozumieć, że wydajemy tak ogromne pieniądze z budżetu państwa na pomoc dla milionów uchodźców z Ukrainy, a nie możemy objąć podobną opieką tej garstki uciekinierów z Afryki - zauważyła kolejna uczestniczka spotkania. — To oni nie są już ludźmi, czy o co tu chodzi?
Jak usłyszeliśmy od uczestników spotkania, na Podlasiu prawo nie obowiązuje. Tutaj panem życia i śmierci staje się funkcjonariusz Straży Granicznej, który potrafi wywieźć do lasu człowieka znajdującego się w stanie hipotermii. Dodatkowo nie wiadomo nawet gdzie i nie można wtedy udzielić mu pomocy. Jeden z wolontariuszy obserwował, jak podano jednej z czarnoskórych matek jej trzymiesięczne dziecko, rzucając je po prostu do niej. Na szczęście zdołała złapać swojego noworodka. — Oni naprawdę hańbią polski mundur - stwierdziła jedna z osób obecych na sali. Ktoś inny usłyszał opowieść jednego z funkcjonariuszy, chwalącego się, jak uczy „ciapatych brudasów” zasad zachodniej demokracji: — Gleba, pała, wpier... i do lasu - podczas gdy w samochodzie nieopodal czekała na niego dwójka jego własnych dzieci.
Podczas dyskusji zwrócono uwagę, że żołnierz ma prawo odmówić rozkazu, który godzi w czyjeś życie i zdrowie. — Chciałabym zobaczyć, jak mój dwudziestoparoletni syn, dla którego służba w Straży Granicznej stanowi jedyne źródło utrzymania, odmawia wykonania tego, czy innego rozkazu, po czym wylatuje z pracy - skomentowała to jedna z mieszkanek Olsztyna.
Weronika Hause, studentka IV roku prawa na UWM, przyszła na spotkanie aby zebrać materiały do referatu na zajęcia z konfliktów zbrojnych. — Bardzo dużo wyniosłam z dzisiejszej dyskusji - deklaruje przyszła pani mecenas. — Cała rozmowa o sytuacji na granicy była bardzo poruszająca. Znajdujące się na granicy osoby uchodźcze powinny być traktowane tak samo, jak uciekinierzy z ogarniętej wojną Ukrainy. W celu pomocy im powołaliśmy woluntarystyczny kolektyw „Działaj Olsztyn”. Zrzesza on aktywistów, którzy zajmują się szeroko pojmowanymi prawami człowieka: w tym osób LGBT+ czy prawami kobiet. W trakcie rozmowy z Weroniką okazało się, że część przedostających się przez granice może jednak liczyć na traktowanie zgodne z międzynarodowymi standardami, przykład czego daje dobrze prowadzony ośrodek dla uchodźców w Kętrzynie.
„Oddajemy życie swoich dzieci w twoje ręce” - piszą do Mariusza Kurnyty uciekinierzy, którzy zdołali pozyskać numer jego telefonu. Podobno niektórzy „cwaniacy” żądają za to nawet 500 i więcej dolarów.
- Słuchaliśmy ze wzruszeniem i z przerażeniem tego, co nam opowiadał ten ojciec trójki dzieci angażujący się w pomoc dla uchodźców. Myślę, że on to robi także dla swoich dzieci - podsumowała Halina Bumbul z Komitetu Obrony Demokracji, współorganizatora.
Jak zauważył podlaski wolontariusz, szlak imigracyjny prowadzący przez Rosję, Białoruś i Puszczę Białowieską do Polski został właśnie otwarty i nie wiadomo, co będzie dalej. Kiedy w państwach Afryki oraz całego Globalnego Południa wciąż trwa głód oraz terror państwowy nielegalna emigracja na Zachód „jak była i jest, tak będzie nadal”.
Komentarze (43)
Dodaj swój komentarz