Andrzej Gronowicz wraz z trzema innymi medalistami olimpijskimi: Zbigniewem Lubiejewskim, Mirosławem Rybaczewskim i Adamem Seroczyńskim zostaną w poniedziałek (6.09, godz.12, plaża miejska) uhonorowani w pierwszej kolejności miejscem w Alei Sław Olsztyńskiego Sportu.
Jak przyjął pan wiadomość, że pana nazwisko znajdzie się w pierwszej czwórce osób w Alei Sław Olsztyńskiego Sportu?
- To była dla mnie duża niespodzianka, bo nie sądziłem, że jeszcze o mnie się w Olsztynie pamięta. To była dla mnie oczywiście bardzo miła wiadomość. Dodatkowo ucieszyła mnie informacja, że znalazłem się w gronie tak wspaniałych sportowców. Takie różne aleje zasłużonych osób, i to nie tylko sportowców, są już w innych polskich miastach, ale nie sądziłem, że dojdzie to również do Olsztyna. Uważam, że jest to bardzo dobry pomysł.
A jak się zaczęła ta pana sportowa przygoda uwieńczona 13 tytułami mistrza Polski, trzema medalami mistrzostw świata i srebrnym medalem olimpijskim?
- Jak pierwszy raz przyszedłem na naszą przystań, to nie byłem dzieckiem, bo miałem już 17 lat, czyli jak na rozpoczęcie wyczynowego sportu dość późno. Mimo to okazało się, że pod względem siły, wytrzymałości i kondycji byłem lepszy od wielu trenujących już od dłuższego czasu zawodników. Wprawdzie wcześniej w żadnym klubie nie trenowałem, ale ruch i ćwiczenia fizyczne sam sobie organizowałem. Pamiętam, że miałem wtedy pociąg do kulturystyki, więc domowy stoliczek do kawy przerobiłem na… ławeczkę do ćwiczeń siłowych. Odlałem z betonu takie spore kręgi i osadziłem je na stalowej rurze. Miałem w ten sposób własną sztangę i ćwiczyłem w swoim pokoju. Jak się tylko pojawiłem w klubie, to prawie od razu sprawdzono na siłowni moją siłę. Większość wyciskała 60 kg, a mnie dla żartu założono 80 i je podniosłem, i to nie jeden raz. Wszyscy byli zaskoczeni. Podobnie było podczas sprawdzianów biegowych.
Kiedy wyjechał pan do Kanady, czym się tam pan zajmował i nadal zajmuję?
- Jestem w Kanadzie od 1988 roku, czyli jak miałem 37 lat. Od razu dostałem kontrakt w Saskatoon Racing Canoe Club na trenera kadry kanadyjkowej regionu znajdującego się w centralnej części Kanady. Moim zadaniem było podniesienie poziomu kanadyjkarzy w tej prowincji. Już po półtora roku moi podopieczni zdobywali medale w mistrzostwach Kanady. Robiłem to przez prawie 30 lat, aż w końcu zostałem… emerytem i zawodowo już nie pracuję.
W tokijskich igrzyskach polskie kajakarstwo wzbogaciło się o kolejne dwa medale, ale ich zdobywczyniami były tylko panie. Dlaczego w ich ślady nie poszli mężczyźni?
- Nie jestem bezpośrednio związany z polską kadrą kajakarzy i kanadyjkarzy, ale rzeczywiście w polskich kajakach jest teraz zupełna posucha, natomiast w kanadyjkach jest trochę, ale tylko trochę, lepiej. Igrzyska olimpijskie są najważniejszą sportową imprezą i cały świat się na nią mocno zbroi. Trzeba być niesamowicie mocnym fizycznie i psychicznie, by stanąć na pudle. Trzeba mieć opracowany precyzyjny plan przygotowań i odpowiednich jego wykonawców. Jak w tym zabraknie choć jednego ogniwa to sukcesu nie będzie. I tak pewnie było. Niestety często też w polskim kadrowym kajakarstwie wiele miesza „polityczka”, czyli kto jest tam mocniej ustawiony ten decyduje w ważnych, a najczęściej właśnie personalnych, sprawach. Tak niestety było, jest i pewnie będzie.
Andrzej Gronowicz z Jerzym Opara płyną w Montrealu po srebrny medal olimpijski
Często przyjeżdża pan do Olsztyna?
- Dość często, a ostatnio byłem ponad dwa lata, jeszcze przed pandemią. Mam tu brata i dwie siostry, rodzice już niestety odeszli: mama trzy lata temu, a tata z dziesięć.
Jakie wrażenia odnosi pan po przyjazdach do Polski, do Olsztyna? Dostrzega pan zmiany?
- Widzę wiele pozytywnych zmian w Olsztynie. Coraz więcej budynków i ulic jest odrestaurowanych, aż miło popatrzeć. Oczywiście są jeszcze zaniedbane miejsca, ale z każdym rokiem jest ich mniej. Ogólnie jest ogromna poprawa, a szczególnie to co przez ostatnich kilka lat zrobiono nad jeziorem Krzywym.
Za pana czasów nie było takiej nowoczesnej bazy kajakowej jak teraz…
- To prawda, ale dobra baza to jeszcze nie wszystko. Wtedy ta nasza stara przystań, to był nasz drugi dom. Przychodziło się tam rano, a wracało wieczorem. Wszyscy czuliśmy się tam jak w dobrej rodzinie, na miejscu było m.in. dożywianie i właściwie wszystko co potrzebowaliśmy do uprawiania sportu. Dla mnie pójście na przystań na zajęcia, to była jedna wielka radość. Nie było więc mowy o odpuszczeniu choć jednego treningu.
Z olsztyńskich wodniaków olimpijski medal wypływał pan w kanadyjce w Montrealu 45 lat temu, 21 lat temu medal olimpijski w kajakach zdobył w Sydney Adam Seroczyński. Po tym medalu Seroczyńskiego, żadnemu sportowcowi z naszych regionalnych klubów, nie udało się przywieźć olimpijskiego krążka. Dlaczego?
- W sporcie wszystko jest możliwe i może być tak, że już za trzy lata z Paryża ktoś z Warmii i Mazur taki medal przywiezie, a może będzie nim olsztyński kanadyjkarz czy kajakarz. Nie będzie to jednak takie proste, bo coraz trudniej jest znaleźć, jak to się u nas mówi „materiał” na olimpijskie podium. Teraz dzieci i młodzież mają wiele innych zainteresowań i to najczęściej diametralnie odmiennych od sportu. Dzieci nie mają wyrobionej siły motorycznej, plagą staje się otyłość i związane z nią liczne choroby. Za moich dziecięcych czy młodzieńczych czasów w domu jadło się wszystko co mama przygotowała, a teraz w rodzinie jest zwykle tak, że prawie każdy kwęka i domaga się jedynie tego co lubi.
A propos dzieci, proszę coś powiedzieć o pana dzieciach i wnukach…
- Mamy starszą córkę Adriannę i młodszą Martę. Adrianna mieszka w Kanadzie i ma synka i córkę. Marta, która wyszła za mąż za amerykańskiego oficera lotnictwa, przeniosła się do Stanów. Jest mamą 13-letnich bliźniaków. Nasze obie córki biegle mówią po polski, natomiast gorzej jest z wnuczętami, trochę łapią, ale nie za dużo. Starsza córka była w Olsztynie sześć lat temu, natomiast młodsza przyjedzie specjalnie do Olsztyna na tą miłą i zaszczytną dla mnie uroczystość.
Rozmawiał Lech Janka
Komentarze (2)
Dodaj swój komentarz